Przystanek Politechnika

(Kasia Kuszak) #1

transpłciowego syna lokalnego polityka, lecz przede
wszystkim–ponadprzeciętnieuzdolnionegoprzyrodnika.
Janiemogę.Towszystkojesttakiezepsute.
Poszłamdoogrodu.Amożebardziej–sadu.Pełnotambyło
drzewek owocowych, głównie jabłonek, ale inne rodzaje
również się tam przewinęły. No, tak jak już wcześniej
wspominałam, w powietrzu unosiła się ich ciężka,
przesłodzona woń. Mało tego, owady, które non stop
wpadały mi do oczu powodowały, że szłam prawie po
omacku.Ichwiejnie.Takiebyłyuciążliwe.
(Czysłowo„chwiejnie” nie brzmistraszniesłabo?Dlatego
go ciągle używam i nie zastępuję synonimami. Bo
chwiejnośćjestupierdliwa.)
Rąbnęłam głową w jakieś grubsze drzewo tuż przy płocie.
Tak mnie to skołowało, że musiałam przystanąć na chwilę.
Skupiłam się na masowaniu czoła, mimo, iż w założeniu
przyszłam tam ze względu na Lewija. Jeszcze siedząc u
Agafonawgabineciezapragnęłamznimporozmawiać,choć
dosamejkonfrontacjiniewiedziałam,comupowiem.
To musiał być śmieszny obrazek. Taki dziwaczny. Jakaś
polskadziewuchazgrymasem natwarzy, rozcierałabolące
czołorozpaczliwieopierającsięopień.Aobok,nakamieniu,
pustkękontemplowałodziecko, wpatrywałosię razw swoją
spieprzoną robotę, raz w pole, po którym chadzała
zwierzynapodobnadojegosamego.
Westchnęłamgłębokoizaczęłamgładzićdłoniąkorękonaru.
A czynność ta była... naprawdę cichutka. Moje opuszki
palcówjeździłypodrzewietamizpowrotem. Ityle.Tobyło
relaksujące. Miłe. I chyba odruchowe. A Lewij spojrzał na
mnieztakimwyrzutem,jakbynietylkotomuprzeszkadzało,
alejakbywolał,bymoddychałaciszej!
A JĘKNĄŁ COŚJESZCZE BARDZIEJORYGINALNEGO –
„ŻEBYM SIĘ TAK NIE OPIERAŁA, BO JESZCZE TA
STARAJABŁOŃNAGLEBĘDZIEROSNĄĆKRZYWO.”
Przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Nie ruszaliśmy się
początkowo. Obojebyliśmyoderwaniodrzeczywistości,ija
to wiem – pamiętam, jak wzdrygnął się nagle. Odgarnął

Free download pdf