pobielonychwapnemmurówiwszystkozdawałosiębyćdlań
takbezpieczne. Toprzypominałojej kochanemuzeum. Biel,
obrazy, rzeźby. Ołtarz skąpany w sztucznych kwiatach.
Tłumy wiernych wylewające się ze świątyni. Ciepło. Po
przypominającej szachownicę podłodze, krokiem jakże
opanowanym, sunął Jan Kowalski-Meilenstein. Miał
idealnie ułożone te swoje ciemnobrązowe włosy, a biało-
złoty pas na talii przewiązał w taki sposób, by nie ciągnął
siępoziemi–zewzględunajegoniskiwzrost.Szedł, mając
zasobąsłużbę podpostaciąmnie, wikariuszaGóralczyka i
kilkuministrantów.Zaministrantamizkolei,szłysztandary:
delegacje szkolne, strażackie, harcerskie, gminne... Z
każdym krokiem pokonywanym przez Jana, Amelija
wyglądała tak, jakby jakiś niewidzialny nóż coraz bardziej
zbliżał się do gardła. Widziałem to w jej oczach
pomalowanych czarnym tuszem i cieniem. Widziałem to na
jej zaczerwienionej twarzy i na ustach, które delikatnie
rozchyliła.
I stali naprzeciw siebie; Jan po mojej prawej, Amelija po
lewej. Mogli lustrować się nawzajem przez całą godzinę
zegarowąijadobrzewiem,żemłodaRiekowarzeczywiście
napawała się chwilą, lustrowała tak długo, na ile nie
wyczerpywałojejdrżeniemięśniwcałymciele.
Imimo odprawianiamszy, mimogłoszeniakazania owalce
- jakżewymownegonietylkozewzględunadzisiejsządatę–
uświadomiłem sobie coś, przez co na moment zakręciło mi
sięwgłowie.
Amelija patrząca na Jana w wyzywającej powadze i Jan
kompletnie ją ignorujący. Udający, że jej nie widzi, że ona
nieistnieje.InacobiednejAmelijitawalkaopolitechnikęz
samąsobąizeswoimiprawdziwymipasjami,powołaniami?
To walka o jedno janowe spojrzenie i o jedną janową
refleksję,októrejnawetniewiadomo,czypojawisięwjego
głowienajejwidok.
Komunia.Janpomógłmirozdawaćjąwiernym.Stanął
u mego boku ze złotą tacką w ręku. Nie chciałem... i nie