swoich działań, mgłą kolorową hulający polami wielkopolskimi.
Tam, gdzie rodziło się drzewo, wydmuszka robiła sobie ściany
komórkowe, wydmuszka asymilowała tlen i wydmuszka wrastała w
ziemię. Tam, natomiast, gdzie rozwijał się człowiek, substancje
konkurowały o wejście w jego umysł! Weń wnikały dwie, trzy
dusze... Nadczłowiek powstawał, uduchowiony bardziej od
wszystkich, a wyglądający jak wszyscy, przygotowywany do
podlewania w ogrodzie swoim wydmuszek drewnianych...
Skończyła się produkcja drzew, rozpoczęła się produkcja drewna!
Drewnem było to, co kiedyś w morfologii przypominało drzewo. Bo
z jakiej racji drewno miałoby mieć godność drzewa, a drzewo
miałoby mieć godność człowieka? Dlaczego, dlaczego? Ładujmy
wsze zasoby w ludzi. Zasoby ludzkie świat zdominowały! I deficyty
wydmuszkowe, drewniane.
I przypomniał mi się Jędrzej Schultz z liceum. Mężczyzna
podobnie jak ja, obecnie dwudziestoczteroletni. Każdy krok jaki
stawiał, był awangardowy. Nie mógł mieć normalnej garderoby,
normalnych tatuażów, normalnej fryzury, normalnego koloru oczu,
normalnej skóry, normalnej brody, normalnych paznokci,
normalnej biżuterii, normalnej fizjonomii, normalnej wymowy, bo
normalność bolała go w jego nienormalny tyłek. I nigdy w sposób
normalny nie zagadywał mnie. Zawsze jakoś tak schylał się (był
bowiem nienormalnie wysoki) i szeptał mi na lekcjach języka
polskiego o swoich nienormalnościach. Chwalił się, że czytuje
Gombrowicza po nocach i nikomu, nikomu mam o tym nie mówić!
- bo wtedy nawet nienormalność Jędrzejowi odbiorą. Mówił, że
pisze powieść. Nienormalną, awangardową i groteskową,
inspirowaną wspomnieniami jego harcerskimi, gdy zraniony upadł
na konar, głową przydzwonił, że aż naskórek rozciął się... I wtedy