Bitterböse poczuł się opuszczony przez Estradzistę. Jego
energia była już nie do wyczucia.
— No dobra, dobra – rzekł na głos. – Daj mi jeszcze jedno
ogłoszenie. Tamto spłukałem w kiblu.
Zmierzony litością, po chwili trzymał gazetę, w której
ogłaszano nabór na stanowisko inżyniera dusz.
Zelotypia aż wstała z kanapy. Impertynencko wtargnęła do
kuchni.
— Nie! – wrzasnęła.
Złapała karton z mlekiem, rozbiła go o stół i padła na mokrą
podłogę.
— Nie wyjeżdżaj – objęła go w kostkach. – Nie żal ci starej
matki?! Matka zaraz będzie jeszcze starsza i zaczną ją dopadać
wszystkie możliwe choroby. Reumatyzm. Rak! A Babisi już zaraz
może tu nie być.
— Zostaw mnie w spokoju! Postanowione. Jutro wyjeżdżam
do Grodziszczka. Najwyżej odwiedzicie mnie w miejscu pracy, a ja
się będę inżynieryzował.
— Nawet tak nie mów! Co to znaczy: inżynieryzować?!
Przecież ty jesteś za mały na takie rzeczy! Ty nawet do dobrego
pociągu trafić nie umiesz, a co dopiero przesiadać się! A myślałeś,
w jaki sposób się tam dostaniesz? Tam można dotrzeć tylko autem.
Albo dygając cztery godziny z dworca. Ty wiesz, na co się piszesz?
Wylądujesz zaraz w Gdańsku, albo Bóg wie, gdzie.
Wzruszył ramionami, a Zelotypia wstała. Pozbierała się z
podłogi i trzasnęła drzwiami, aż zadrżało w nich szkło. Nim tylko
Bitterböse rozejrzał się po podłodze, na której rozlane mleko