Polityka - 25.03.2020

(Barré) #1
Jacek Dehnel – pisarz (m.in. powieści „Saturn”, „Lala”,
„Matka Makryna”, „Krivoklat”), poeta, tłumacz (Larkin, Verdins) i malarz.
Zajmuje się zbieractwem i łowiectwem (gratów), prowadzi blog poświęcony
międzywojennemu tabloidowi kryminalnemu „Tajny Detektyw”,
nie prowadzi samochodu. Decyzją Rady Języka Polskiego
został Młodym Ambasadorem Polszczyzny.

[ KAWIARNIA LITERACKA ]


Jacek Dehnel


K


onstrukcja, na której są
oparte szkielety, jest pro-
sta i praktyczna: pudło,
podpórki, żerdki. Ale osta-
tecznie, czym jest szkielet, jeśli nie konstrukcją
właśnie, formą techniczną bez żadnych upiększeń, realizu-
jącą zasadę maksimum efektów przy minimum środków?
Całość jest zatem goła. Ale od razu obrasta w sensy. Nie
dla każdego może, ale ci, którzy uczyli się na tym modelu,
od razu ją rozpoznawali: duży mężczyzna, po bokach dwaj
chłopcy, wszyscy w nienaturalnych pozach, opleceni, jak
upiornymi choinkowymi łańcuchami, kośćcem dwóch
wielkich węży. To oczywiście słynny Laokoon, ale bez im-
ponującej muskulatury, bez splątanych kędziorów i roz-
wichrzonej brody, ograniczony do samej esencji: czaszki,
piszczeli, żeber.
W połowie XIX w. model ten wykonał Josef Hyrtl, au-
striacki anatom, profesor uniwersytetów praskiego i wie-
deńskiego, autor słynnych podręczników i nie mniej
słynnych preparatów anatomicznych. Laokoon znajdo-
wał się w zbiorach Instytutu Anatomicznego Uniwersy-
tetu Wiedeńskiego do początków 1945 r., kiedy to gmach
przy Währingerstrasse 13 został zbombardowany przez
aliantów – i od tego czasu preparat Hyrtla istnieje tylko
na zdjęciu z międzywojnia.
Dziś na anatomiczną kreację Hyrtla nie sposób patrzeć
w oderwaniu od myślenia surrealistycznego. W 1869 r.
Édouard Manet namalował – wzorując się na obrazie
Goi – „Balkon”, gdzie eleganckie towarzystwo puszy się
w świetle pogodnego dnia; niecałe 100 lat później René
Magritte w „Balkonie Maneta 1950” zastąpił czworo
bohaterów czterema trumnami, w tym jedną siedzącą.
Kościotrupy Laokoona i jego synów oplecione szkiele-
tami węży wyglądają na misterny artystyczny żart, kon-
cept niegdyś ryzykowny, a po doświadczeniach sztuki
XX w. banalny.
Jednak to, co w osobliwym dziele Hyrtla jest najciekaw-
sze, łatwo przeoczyć.
W 1506 r. niejaki Felice De Fredis postanowił się po-
budować w winnicy zakupionej ponad rok wcześniej
od klasztoru. Kiedy robotnicy zaczęli drążyć studnię
i kopać fundamenty, na głębokości czterech metrów
natknęli się na arcydzieło antycznej rzeźby. W czasach
starożytnych na parceli pana De Fredis rozciągały się
ogrody bajecznie bogatego Mecenasa, który zostawił je
w spadku Oktawianowi Augustowi; później na tym miej-
scu mieli swoje rezydencje inni cesarze, w tym być może
Tytus, w którego pałacu rzeźbę widział (i opisał w zachwy-
cie) Pliniusz Starszy. Don Felice, który zgodnie ze swoim
imieniem faktycznie miał szczęście, zawiadomił papieża,
ogromnego miłośnika antycznych dzieł, a ten w try miga
posłał po rzeźbiarzy. I tak jednymi z pierwszych, którzy
oglądali rzeźbę po ponad 1000 lat, byli Michał Anioł, Giu-
liano de Sangallo i jego 11-letni syn (który później rów-
nież miał zostać rzeźbiarzem). Kiedy zeszli do wykopu,
Sangallo powiedział od razu: „To ten Laokoon, o którym

Podanie ręki


pisał Pliniusz!”. De Fredis w zamian
za rzeźbę dostał posadę skryby i do-
chody myta z jednej z bram Rzymu,
a papież ustawił Laokoona między
swoimi najcenniejszymi skarbami w Belwederze.
Muskularny trojański kapłan był jednak kaleką: nie miał
prawego ramienia. Papieski architekt Bramante zorgani-
zował więc w zamkniętym gronie rzymskich rzeźbiarzy
konkurs na uzupełnienie braku – wygrał Sansovino, któ-
ry zaproponował dramatyczny, heroiczny gest ramienia
wyrzuconego w górę. Wykuł nawet, co miał wykuć, ale
ręki nie zainstalowano. Dopiero ćwierć wieku później Kle-
mens VII (ten, który kazał Michałowi Aniołowi wymalo-
wać „Sąd Ostateczny” w kaplicy Sykstyńskiej) postanowił
uzupełnić najsłynniejsze rzeźby w pawilonie Belwederu.
I tak Giovanni Montorsoli, uczeń Michała Anioła, doro-
bił obie ręce Apollowi Belwederskiemu oraz – zgodnie
z wzorcem Sansovina – wyprężone ramię Laokoona.

W


1906 r., równo 400 lat po odkryciu rzeźby w winnicy,
Ludwig Pollak (czyli Austriak z Pragi, a w ogóle Żyd),
archeolog, marszand, dyrektor Museo Barraco i znajomy
Freuda, znalazł na placu budowy kamienne ramię. Plac
leżał niedaleko od miejsca znalezienia Laokoona, a ramię
wydało się Pollakowi podobne stylistycznie do słynnej
grupy, więc ofiarował je Muzeom Watykańskim, pracow-
nicy muzeum odłożyli je zaś do magazynu. W 1957 r., czyli
po półwieczu i kilkanaście lat po tym, jak Pollaka z rodzi-
ną zamordowano w Auschwitz, ktoś sobie przypomniał
o leżącym na magazynowej półce kawale rzeźbionego
marmuru – który okazał się idealnie pasować do grupy
Laokoona. Była jedna istotna różnica: to prawdziwe ramię
Laokoona wcale nie było wyrzucone w górę, tylko zgięte
za głowę w paroksyzmie bólu czy może w próbie zerwa-
nia wężowych splotów. Sansovino i Montorsoli się mylili.
Ale nie mylił się Hyrtl. Laokoon już od jakichś 350 lat
prostował rękę, ale on wiedział swoje, znał sekrety ciała
równie dobrze, co antyczni rzeźbiarze – i tak oto, symbo-
licznie podając im dłoń przez dwadzieścia stuleci, umie-
ścił kości we właściwym miejscu. Może gdyby pochodzą-
cy z Pragi Pollak znał jego książkę z 1860 r., „Podręcznik
praktycznej sztuki rozczłonkowywania, czyli wprowadze-
nie do ćwiczeń sekcyjnych i opracowywania preparatów
anatomicznych”, bardziej by się upierał w rozmowie
z pracownikami Muzeów Watykańskich, że jego znalezi-
sko jest zabytkiem najwyższej wagi?
Jednak wszyscy oni rozminęli się w czasie i przestrzeni,
jak robimy to zresztą nieustannie.
Free download pdf