przyjechał wózek z obiadem, postanowiłam wziąć swoją porcję bez chwili namysłu, bo
ostatecznie wciąż miałam nadzieję, że lada chwila znów pozwolą mi jeść. Miałam jednak
niemały problem z zabraniem swojego wypełnionego po brzegi talerza i sztućców, które
kucharka jak zwykle podała mi z potępiającym spojrzeniem na twarzy.
- Niech pani chwyci w dwie ręce! – krzyknęła, widząc moje kombinacje. – Chce pani
upuścić ten talerz, czy co?! - Mam wenflon – wyjaśniłam szybko.
- A kogo to obchodzi, dziewczyno! Myślisz, że ktoś cię będzie z tego powodu
obsługiwać?!
Bojąc się zrobić zbyt gwałtowny ruch, przytrzymałam w końcu talerz drugą ręką,
starając się jednak nie zginać jej za bardzo, a Martina, która właśnie szła w moją stronę,
spojrzała na mnie tak, jakbym właśnie oznajmiła, że urwałam się z cyrku. - Ojej, patrzcie, nasza Ola chyba potrzebuje pomocy! – zawołała pani Bergman,
patrząc na mnie, kiedy niosłam ostrożnie swój talerz. – Ha, ha, patrzcie na nią! Najpierw
zbiła mi filiżankę, później nigdy nie podała mi jedzenia, a teraz jeszcze demonstruje, jak jej
jest ciężko!
Tym razem Martina zrobiła taką minę, jakbym złamała starszej pani rękę. - Przepraszam, ja wcale nie proszę o pomoc – odpowiedziałam, nie wiedząc, co
lepszego mogłabym powiedzieć. - Ola, proszę cię! Nie próbuj z nas znowu robić idiotek! – wtrąciła na to Janette, po
czym zajęła się rozmową z Martiną.
Do końca dnia w sali unosiło się widmo mojej kompromitacji i chociaż starałam się
zmieniać swoją lokalizację i aktywność jak najczęściej – siedziałam na korytarzu, patrzyłam
przez okno, przeszłam się na spacer, chodziłam do łazienki co pół godziny – wciąż czułam
się fatalnie. I to nie tylko ze względu na powszechną znajomość mojej złej reputacji, ale
także z powodu zmęczenia i praktycznie nieustającego bólu kręgosłupa, które utrzymywały
się na krytycznym poziomie już czwarty dzień z rzędu, to znaczy, odkąd trafiłam do szpitala.
Mój stan był poza tym doskonale widoczny dla innych (oczywiście w kontekście mojej
zepsutej reputacji i wiecznie niestosownego zachowania) i kiedy w pewnym momencie
przechodziłam po raz któryś przez korytarz szpitalny obok otwartych drzwi sąsiedniej sali,
jakaś kobieta wychyliła się ze swojego łóżka i krzyknęła do mnie: - Długo będzie nas pani jeszcze nękać?! Proszę nie udawać głupiej, my doskonale
wiemy, że pani nas podgląda i osacza nas swoją obecnością! - Na tą Olę to chyba nic już się nie poradzi – stwierdziła jej koleżanka z
westchnieniem i od razu rozpoznałam jej głos. To była ta Alisa, która przychodziła do
naszego pokoju, żeby pogadać z Martiną i Janette.
Oddaliłam się pospiesznie od drzwi, mrucząc „przepraszam” pod nosem (nie wiem,
czy mnie usłyszały, ale gdybym powiedziała głośno, zabrzmiałoby to zapewne jedynie
ironicznie oraz prowokująco) i weszłam z rezygnacją z powrotem do swojej sali, nie mając
co ze sobą zrobić.
Piątego dnia, wciąż dziwiąc się, że jeszcze żyję i myśląc coraz poważniej o
opuszczeniu szpitala bez pozwolenia i zaniechaniu prób dalszego „leczenia” w obliczu
towarzyszącej mi nieustannie desperacji, dostałam nareszcie wyczekiwaną od początku
informację: dziś wychodzę. Pielęgniarka, która poinformowała mnie o tym wydarzeniu,