siedziała obok niej, wydawała się niezwykle znudzona i muszę przyznać, że wcale jej się nie
dziwiłam, skoro nic nie widziała. Na szczęście po chwili znowu zabrała głos Gizela i
zasugerowała, żeby wszyscy przedstawili się po kolei.
- My zaczniemy – oznajmiła, wskazując na pozostałych opiekunów, siedzących z nią
w jednej linii. – Mnie już znasz, a to jest trzech pozostałych zarządców naszego oddziału.
Paul – wskazała na ostatniego z nich, wysokiego mężczyznę w ciemnych włosach i okularach - jest moim mężem i drugim w kolejności przewodniczącym naszego oddziału.
Paul spojrzał na mnie porozumiewawczo, skinął lekko głową i uśmiechnął się ledwie
zauważalnie. Był jedną z nielicznych osób, mających na sobie swoją Plakietkę, i zdążyłam
już zauważyć, że miał to samo nazwisko, co Gizela. - Ja jestem Serafin – odezwał się drugi mężczyzna, ten siedzący obok głównej
przewodniczącej, kiedy Paul nie zabrał głosu. – Jestem opiekunem grupy alergików
społecznych. Nie wiem, czy już wiesz, Alexo, ale zazwyczaj spotykamy się w mniejszych
grupach... Jeśli chciałabyś zobaczyć moją Plakietkę, możesz podejść do mnie po spotkaniu
albo w jakimkolwiek momencie. Generalnie, nic nadzwyczajnego. Skończyłem czterdzieści
lat, z zawodu jestem doradcą personalnym, można więc powiedzieć, że pracuję w swoim
zawodzie... - Mężczyzna uśmiechnął się kpiąco, jakby porównanie formalnego zawodu do
nieformalnego stowarzyszenia, w którym pracował, było dla niego czymś komicznym. –
Poza tym, oczywiście zawsze interesowałem się kwestiami związanymi z formalnością i
nieformalnością. A przede wszystkim z nieformalnymi chorobami. I tyle!
Serafin uśmiechnął się do mnie, jakby spodziewał się jakichś oklasków i
spróbowałam odwzajemnić ten uśmiech, ale chyba nie wyszło mi to zbyt dobrze. Zdołałam
raczej zrobić jedynie taką minę, jak gdyby coś mnie bolało i wolałam nie myśleć, co ten
człowiek sobie o mnie pomyślał. Czułam się zresztą w istocie bardzo nieswojo, kiedy do
mnie mówił, bo cała ta treść była ewidentnie skierowana do mnie, a inni na pewno nudzili się
i żałowali już, że mnie zaprosili. Tym bardziej nieswojo się czułam, myśląc o tych
wszystkich osobach, które dopiero miały się przedstawić specjalnie dla mnie. To znaczy, z
jednej strony byłam ich ciekawa i cieszyłam się, że chcą mi coś o sobie powiedzieć, ale
byłam przekonana, że, znając mnie, moja reakcja na ich zaangażowanie będzie wyglądać po
prostu nikczemnie.
Zastanawiałam się, czy oprócz przywołania na twarz przyzwoitej miny powinnam też
podziękować albo może zapytać o coś, ale bałam się, że to mogłoby zabrzmieć niezwykle
nachalnie. Ja sama nie powiedziałam o sobie zbyt wiele, dlaczego zatem miałabym wymagać
tego od innych? Poza tym, przewodniczących chyba nie należało pytać o ich sprawy osobiste.
Oni byli tu przecież po to, żeby leczyć nas według swoich rządów i zapewne nawet oni mieli
coś ze statusu plakietkowych lekarzy. Nie, nie miałam zamiaru zadawać im pytań.
Następna w kolejce była kobieta, również wyglądająca na około czterdziestkę lub
może trochę mniej, która przedstawiła się jako Melania. Melania była opiekunką grupy
ogólnej – to znaczy, z tego co wywnioskowałam – nie-alergików, mieszkała tutaj, w siedzibie
stowarzyszenia i z zawodu była pielęgniarką. Sprawiała ponadto bardzo miłe wrażenie (w
przeciwieństwie do pielęgniarek, z którymi miałam styczność w szpitalu), tak miłe, że aż
czułam poczułam na barkach nieprzyzwoity ciężar wdzięczności, pod którym chciałam
zapaść się pod ziemię, ale oczywiście nie miałam takiej możliwości.