Paul przedstawił się krótko i rzeczowo. Ani w jego wypowiedzi ani na jego Plakietce
nie znalazłam nic więcej, co zwróciłoby moją uwagę. Poza tym, że był mężem Gizeli i
posiadał status drugiego po niej przewodniczącego (choć nie wiedziałam, co to w praktyce
oznacza), miał wzorcową reputację, opiekował się grupą ogólną razem z Melanią i, podobnie
jak główna przewodnicząca, był lekarzem. Nie chciałam wpatrywać się w jego Plakietkę zbyt
długo, bo to wyglądałoby, jakbym przywiązywała zbyt dużą wagę do formalności, a w
dodatku nie słuchała tego, co sam miał mi do powiedzenia. Paul patrzył na mnie ze
skupieniem i bez uśmiechu, przez co wydał mi się trochę wyzywający. Zresztą, ktokolwiek
do mnie mówił, czułam się potwornie niewdzięcznie i nawet pozostawanie w napięciu nie
zdawało się przynosić mi w tej kwestii ulgi.
Następnie zaczęli się przedstawiać członkowie stowarzyszenia o statusie pacjentów (o
ile ten termin w ogóle tutaj obowiązywał). Pierwsza była kobieta, która cały czas pisała coś w
notatniku, praktycznie odkąd weszłam do sali, a teraz zamknęła go z wyraźną rezygnacją i
rodzajem niezadowolenia malującego się na twarzy. Miała związane włosy w ciasną kitkę
prawie na czubku głowy i podobnie jak Paul nosiła okulary w grubych, czarnych oprawkach.
Do bluzki miała przypiętą Plakietkę, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi,
prawdopodobnie dlatego, że była częściowo zakryta przez wściekle czerwony żakiet i
dodatkowo przez jej pochyloną postawę ciała.
- No więc, cześć! Jestem Deborah, mam dwadzieścia pięć lat... Już chyba wszyscy to
zresztą wiedzą – dodała, odsłaniając lepiej swoją etykietę. – Mój problem polega na... -
westchnęła. – No cóż, to niezmiernie skomplikowane. – sprawiała wrażenie, jakby sama
próba wysłowienia się była dla niej niezmiernie trudna. – Generalnie, mam ciągłe poczucie,
że tracę masę rzeczy, które chciałabym i teoretycznie mogłabym zrobić. A może raczej
powinnam powiedzieć, powinnam zrobić. Wydaje się, że mogłabym zrobić mnóstwo rzeczy,
ale w efekcie prawie nic nie robię, bo... Bo nie wiem, co! To jest naprawdę straszne, ta ciągła
odpowiedzialność, ciągły niedosyt, ciągłe marnotrawstwo i ciągłe błędy. Doprawdy, brzydzę
się spojrzeć na swoją Plakietkę z tymi trzema osiągnięciami, które są tak marne, że nie
powinny w ogóle nazywać się osiągnięciami. A kiedy już coś zdecyduję się coś robić, to boję
się, że zapomnę o czymś innym i nie mogę się skupić. Kiedy coś wymyka mi się spod
kontroli, ogarnia mnie panika. Ile razy może się człowiekowi wymykać coś spod kontroli?
Poza tym, panicznie boję się błędnych decyzji. A mam wrażenie, że umiem podejmować
tylko błędne decyzje. Albo może po prostu wolę tak myśleć, bo czuję, że to mnie niejako
usprawiedliwia... I z racji tego wszystkiego moim głównym zajęciem życiowym stało się
robienie spisów i układanie planów. Nawet to jednak tak naprawdę nie przynosi mi prawie
żadnej ulgi... – Deborah pokręciła głową i zrobiła jakiś gest wyrażający beznadzieję. – Poza
tym, mam mnóstwo niezidentyfikowanych dolegliwości. Ciągle mnie coś swędzi. W niektóre
swędzi mnie całe ciało i nic mi nie pomaga. Regularnie nawiedzają mnie też migreny, które
czasami są naprawdę paskudne. Oczywiście nie znaleziono u mnie żadnej oficjalnej choroby
i formalnie jestem całkowicie zdrowa... – kobieta przerwała na chwilę, zastanawiając się
zapewne, co powiedzieć dalej. – Do stowarzyszenia trafiłam dwa lata temu. Byłam wtedy w
bardzo złym stanie. To znaczy, zawsze chyba byłam w złym stanie. Ale wtedy przechodziłam
przez szczególnie trudny okres i chodziłam do lekarzy prawie co dwa dni, tylko po to, żeby
usłyszeć kolejną beznadziejną diagnozę. No cóż, za życie w napięciu trzeba płacić. I to
bardzo wysoką cenę. Miałam wtedy coraz częstsze i silniejsze bóle głowy, a lekarze