Poza wnętrzem miasta była jednak również strona zewnętrzna i, o ile było to możliwe, tam
podobało mi się jeszcze bardziej. Chodzenie po schodkach i tarasach piętrzących się na
zboczu góry miało ogromny urok, ale najbardziej ciągnęło mnie do ledwie widocznych
ścieżek i wąskich szlaków, które wiły się pomiędzy skałami. Chodząc i wspinając się po tym
naturalnym labiryncie, czułam się jak w najlepszym parku rozrywki. Każda nowa skała była
inna od poprzedniej, każde ułożenie różniło się od pozostałych i było dla mnie nową
niespodzianką, wymagającą kolejnej strategii zręcznego pokonania go. Poza tym, po skałach
nie chodził prawie nikt i był to doskonały sposób na znalezienie samotności poza czterema
ścianami mojego pokoju. Pomiędzy skałami czułam się ponadto jakby w ukryciu, bo
rzeczywiście w każdej chwili mogłam się ukryć i zawsze miałam coś ciekawego do
zrobienia, przejścia i pokonania. Tutejsze skały miały rozmiar wręcz idealny i miejscami
przypominały wręcz naturalnie wyrzeźbione schody, z tym, że regularnie musiałam
podciągać się na rękach bądź znajdować dodatkowe oparcia dla nóg, by wejść na kolejny
stopień. Drugiego dnia wspięłam się na sam szczyt naszego masywu górskiego, tam, gdzie
nie sięgały już absolutnie żadne domy, i usiadałam na jednej z ciekawych formacji skalnych,
patrząc na rozpościerającą się pode mną kompozycję skał, dachów, tarasów i połaci ziemi
oraz dzikiej trawy.
Nie wiedziałam zbyt dobrze, co robili w tym czasie pozostali alergicy.
Podejrzewałam, że wielu z nich chodziło własnymi ścieżkami, podobnie jak ja, choć
regularnie widziałam i takich, którzy zdawali trzymać się razem. Collin wyraził nawet chęć
pójścia razem ze mną na wspinaczkę, kiedy powiedziałam przy paru osobach o moim nowym
hobby, ale najpierw nie stawił się w umówionym miejscu o umówionej porze, później
powiedział, że jest zajęty i że może później, a w końcu zniknął i nie mogłam go już nigdzie
znaleźć. Kolejnego dnia od rana podeszłam do jego stolika w stołówce, spodziewając się
usłyszeć wyjaśnienia i przeprosiny, ale on zdziwił się jedynie, że w ogóle poruszam jeszcze
tę kwestię.
- Naprawdę jeszcze się nie zorientowałaś, że skoro przez tyle czasu się nie
pojawiałem, to znaczy, że po prostu nie chciałem z tobą iść? - Ale mówiłeś, że chciałeś – odparłam zaskoczona.
Chłopak zamyślił się, po czym zmienił strategię. - Przepraszam, widocznie jestem hipokrytą – powiedział w końcu, biorąc do ręki
widelec i brzmiąc zupełnie tak, jakby wcale nie było mu przykro. – Jestem hipokrytą i nie
wiem, po co tu mieszkam, skoro i tak okazuje się, że nim jestem. - Chyba dlatego właśnie tu mieszkamy – zauważyła rezolutnie Diana, która siedziała
przy stoliku razem z nami. Nie mieliśmy jednak w tej kwestii nic więcej do dodania (a
przynajmniej ja nie miałam i nie zamierzałam wypowiadać się w imieniu innych), jedliśmy
więc dalej w pełnym napięcia milczeniu.
Generalnie, z tego co zdołałam zaobserwować, większość właścicieli czerwonych
plakietek wydawała się skora do rozmowy, ale urywała ją szybko, odchodząc zająć się
własnymi sprawami. Słyszałam, że trzy osoby rozchorowały się po przyjeździe do siedziby i
siedziały prawie cały czas w swoich pokojach. Zaczęłam zastanawiać się, czy mieszkanie w
izolacji nie obniża odporności społecznej, ale kiedy wyraziłam tę obawę na głos, kilka osób
zapewniło mnie, że nie mam podstawy do takich przypuszczeń.