W pierwszą niedzielę po przylocie do Korsylii wybrałam się, zgodnie z ustaleniami,
do położonej wśród gór świątyni na Mszę świętą. Podzieliliśmy się na dwie grupy, jako że
było nas całkiem sporo, a chcieliśmy ograniczyć możliwość wzbudzenia podejrzeń
wynikłych z ewentualnych spotkań z obywatelami w czasie podróży. Ostatecznie,
pięćdziesiąt kilometrów to nie jest dystans, który pokonuje się niepostrzeżenie. Pierwsza
grupa wyruszyła na rano, druga około południa. Ja zabrałam się z pierwszą grupą, myśląc, że
może to być dobra okazja do zwiedzenia kolejnego miejsca i spędzenia tam trochę czasu.
Mieliśmy wprawdzie zachowywać ostrożność (rzecz jasna), ale w istocie tak duża grupa jak
nasza nie miała raczej możliwości ukrycia się, gdyby gdzieś na terenie zakonu pojawili się
obywatele, dlatego teoretycznie mogliśmy przemieszczać się po całej najbliższej okolicy,
chcąc zrobić sobie krótki spacer przed lub po zakończeniu Mszy. Większość osób jechała
autokarem terenowym bądź samochodami (choć droga nie była gładka), parę czy paręnaście
osób poleciało helikopterami, a jakaś grupa wybrała się ponoć w wędrówkę już wczorajszego
dnia, pragnąc pokonać trasę na nogach (lub może raczej ograniczyć liczbę pojazdów,
pojawiających się znikąd na dzikiej, górskiej drodze).
Autokar, którym miałam okazję podróżować, choć dostosowany ponoć do wyboistych
dróg, wydawał mi się bardzo niestabilny. Zupełnie, jakby złożony z jakichś antyków, do
których przyczepiono wielkie, szerokie opony. W środku było nas tak dużo, że niektórzy
musieli stać. Podróż nie trwała szczególnie długo, ale i tak kilka osób krzywo na mnie
patrzyło, kiedy siedziałam na swoim miejscu. Wokół mnie stało trochę starszych ode mnie
dzikusów, nie jednak na tyle starych, bym miała podejrzewać ich o problemy z utrzymaniem
się w postawie stojącej przez dłuższy czas. Jakaś kobieta z czerwonym tatuażem na czole,
mogąca mieć może maksymalnie ze czterdzieści lat, wyraziła jednak degustację moim
zachowaniem i hipokryzją.
- Zawsze, kiedy spotykam alergika niepospolitego, jest tak samo – mówiła. – I jak my
mamy później dobrze o nich myśleć? Idzie do kościoła, ale o przykazaniu miłości chyba
jeszcze nigdy nie słyszała. - Albo myśli, że jej nie dotyczy, bo otrzymała status alergika niepospolitego – dodał
jakiś pan. – Moim zdaniem takie diagnozy nie powinny w ogóle istnieć. Tylko dezorientują
młode osoby.
Williamowi, który siedział niedaleko mnie, także zwrócona uwagę, ale on
przynajmniej wiedział, co powiedzieć i wyjaśnił natychmiast, że bardzo przeprasza, ale wciąż
jeszcze nie udaje mu się zwalczyć wrodzonej hipokryzji. Kiedy wyszedł z autokaru, zaczął
iść szybko przed siebie w stronę kościoła, dokładnie tak, jakby grał główną rolę w filmie
zatytułowanym „Nawrócenie”. Dopiero, kiedy ktoś krzyknął za nim, że mógłby obejrzeć się
przynajmniej i upewnić się, czy ktoś nie potrzebuje pomocy, zorientowałam się, że jego
sukces nie był jednak wcale taki oczywisty.
Nie wiem, czy był to efekt zamierzony, ale podczas czytań oraz kazania słyszałam
głównie o tym, że nie jesteśmy powołani do tchórzostwa, ale do miłości, która lęku nie zna, a
wszelkie tchórzostwo bierze się z egoizmu i natychmiast poczułam, że mowa jest tu o mojej
ucieczce ze społeczeństwa. Później słuchałam jeszcze o posłuszeństwie wobec władz oraz o
poświęceniu dla jedności i poczułam, że może jednak rzeczywiście lepiej byłoby dla mnie
zostać w rękach Gizeli i targać ze sobą tę potworną Plakietkę do końca życia. Kiedy
wróciliśmy do siedziby, pomimo narastającego zmęczenia nie mogłam przestać odczuwać