Przypomniałam sobie moją ostatnią rozmowę z Lilianną i zdałam sobie sprawę, jakoś
jaśniej i silniej niż poprzednio, że wszechobecne zasady, a nawet krytyka, nie mają wcale na
celu skrzywdzenia mnie, ale wynikają po prostu z potrzeb innych ludzi, którzy tak samo
potrzebują pomocy jak ja. Ni mniej, ni więcej. Najdziwniejsze było to, że chyba rzeczywiście
wiedziałam o tym od zawsze, ale może dopiero teraz postanowiłam naprawdę w to uwierzyć.
Liczenie się z potrzebami innych ludzi nie oznacza wcale, że moje są mniej ważne. Są po
prostu takie same. A umiejętność poświęcenia się jest jedyną drogą do prawdziwej bliskości,
o której zawsze marzyłam. Pod warunkiem oczywiście, że nie zatracam się w każdej porażce,
a upokorzenia traktuję z dystansem. Nie mogłam zrozumieć, jak mogłam do tego stopnia
stawiać siebie w centrum, by myśleć, że wszystkie zasady świata zostały stworzone po to, by
mnie gnębić. Na świecie było zdecydowanie zbyt dużo ludzi i nie tylko ja pojawiałam się w
publicznych artykułach. Nie tylko ja miałam problemy z Plakietką Personalną.
I chociaż życie na samym myśleniu nie polega, tym razem moje refleksje
rzeczywiście były warte poświęconego czasu. Może dlatego, że tym razem nie były to tylko
czyste myśli i wnioski intelektualne, ale przede wszystkim akt woli. W istocie nie doszłam do
niczego nowego, ale zdecydowałam się zagłębić w tę „nieznaną” przestrzeń i uwierzyć, że
poważne traktowanie cierpienia innych nie oznacza mniej poważnego traktowania własnego,
a przykazanie miłości i oparte na nim zasady nie mają na celu wysługiwania się mną, ale,
wręcz przeciwnie, realizację mojej prawdziwej osoby, która jest po prostu jedną z wielu osób,
jedyna i niepowtarzalna, a jednocześnie doskonale pasująca do każdej układanki, do każdej
grupy i sytuacji. Wiedziałam jednak, że przede mną jest jeszcze długa droga i że „odkrycia”
te są jedynie pierwszym krokiem na drodze wyzwolenia. Wiedziałam, że nadal mam przed
sobą kolosalne trudności, z którymi muszę się zmierzyć, i że może się to wcale tak łatwo nie
powieść. Umiejętność znoszenia porażek jest jednak jednym z „darów”, które zdawałam się
otrzymać po uzmysłowieniu sobie, jak bardzo jestem częścią tej różnorodnej układanki, jaką
jest ludzkość.
Moje nieustannie nawracające i przytłaczające wrażenia oraz iluzje, jakoby celem
każdego człowieka było jednak, ostatecznie, pokonanie mnie i sprawienie mi cierpienia, były
tylko częścią trudności, które na mnie czyhały. Nie miałam wątpliwości, że władze
obywatelskie rzeczywiście uważają mnie za „winną”, choć może stanowisko to nie jest tak
definitywne, jak przywykłam myśleć. Sama nie potrafiłam ocenić, po której stronie „wina”
rzeczywiście leżała, a nawet, czy był sens doszukiwać się tu jakiejkolwiek winy. Tak czy
inaczej, miałam nadzieję, że z czasem mogę to wszystko naprawić, wychodząc im na przeciw
z pokojowymi intencjami.
Wieczorem, kiedy przygotowywałam sobie kolację, usłyszałam nagle jakiś głośny
szum, tak jakby coś wielkiego wisiało nad moim domem w powietrzu. Zdziwiłam się i
wystraszyłam trochę, bo nie byłam na dziś z nikim umówiona i nie dostałam żadnej
wiadomości od Dagmary ani nikogo z siedziby, że zamierzają mnie odwiedzić. Zamknęłam
drzwi na klucz, na wszelki wypadek, i wyjrzałam przez okno, nie zbliżając się jednak do
niego zbyt blisko. Po chwili udało mi się wychwycić zarys znajdującego się nieopodal w
powietrzu helikoptera. Ktoś schodził z niego teraz po rozwiniętej drabinie. Człowiek stanął
na ziemi i odwrócił się, zbliżając się do mojego domku. Przypominał mi obywatelskiego
listonosza lub dostawcę, ale nie chciało mi się wierzyć, że mógł to być jakiś obywatel, a tym