Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

bardzo przydatna – pracowała przy tym cała rodzina, znalazła się mniejsza ręczna kosa także i
dla mnie. W przetrzebionej tajdze trawa była wysoka. Unosiły się tam roje drobnych, mocno
gryzących meszek. Natarczywie wchodziły one do oczu, nosa i uszu, były prawdziwą plagą.
Jakby tego było mało, na pracujących w lesie spadały z drzew i krzewów kleszcze, które
potrafiły wejść głęboko pod skórę. Zdarzało się, że po powrocie do domu trzeba było usunąć
od kilku do kilkunastu kleszczy. Jednak nikt z nas z tego powodu nie zachorował. Na plus tamtej
przyrody trzeba odnotować ładne dzikie kwiaty, trochę leśnych jagód (jadło się też owoce
czeremchy) oraz strumyki i rzeczkę z krystalicznie czystą wodą. W czasie wakacji udawało mi
się nieraz złapać tam trochę rybek podobnych do pstrąga, zwanych „chariusami". Lato szybko
mijało.
Minęły też 3 lata edukacji w tak zwanej niepełnej średniej szkole. Należało
ponownie, już po raz czwarty, zmienić szkołę, aby dopełnić edukację do matury. Tym razem
szkoła była jeszcze dalej, bo ponad 20 kilometrów od miejsca przebywania rodziców. Żadnej
drogi nie było, co najwyżej ścieżka póki ją nie przykrył śnieg. Najpierw trzeba było iść doliną,
później do pokonania było wzniesienie nazywane Miszkino od niedźwiedzi, które tam można
było spotkać. Miałem zawsze przy sobie fiński nóż, z którym czułem się pewniej. Ze wzgórza
schodziło się w dół do rzeki na tyle głębokiej i szerokiej, że w bród nie dało się jej pokonać.
Nad rzeką było kilka domków. Trzeba było głośno krzyczeć, wówczas ktoś wychodził, brał łódkę
i przewoził klienta na drugi brzeg. Kosztowało to 3 ruble – wartość 1 bochenka chleba. Dalej
trzeba było trawersować kolejne wzgórza i za przełęczą, ciągle przez las i płytki wąwóz,
schodziło się do miejscowości Oresznoje, gdzie znajdowała się średnia szkoła, a przy niej
internat, do którego udało mi się dostać. W internacie był rygor, życie ściśle według
rozpisanego rozkładu dnia z pobudką, gimnastyką poranną itd., co mi zupełnie nie
przeszkadzało. Nie były też uciążliwe obowiązki społeczne, jak na przykład dyżury w kuchni,
gdzie pomagaliśmy w przygotowaniu bardzo skromnych posiłków. Solidarnie pilnowaliśmy
sprawiedliwości przy podziale chleba; każda kromka była ważona i wyglądało to tak, że do
talerza zupy przysługiwała jedna kromka chleba, na której leżała jeszcze jedna kosteczka
chleba dopełniająca należną wagę. Jeżeli chodzi o obowiązki społeczne, to zwykle rok szkolny
zaczynał się od tego, że cała klasa była wywożona do jakiegoś kołchozu, który nie był w stanie
uporać się z zebraniem jakichś marnych plonów przed nadchodzącymi mrozami. Nie
przykładaliśmy się do tej pracy zbyt gorliwie, podobnie zresztą jak kołchoźnicy, których w
ogóle w polu nie było widać. Tak wyglądały pierwsze tygodnie, a czasem nawet cały pierwszy
miesiąc edukacji w nowym roku szkolnym. Potem jednak zajęcia w szkole nie były ulgowe.
Kilku nauczycieli było zesłańcami. I tak na przykład matematykę i fizykę wykładał bardzo
wymagający Łotysz, a języka niemieckiego uczyła Niemka, pochodząca z Niemców
nadwołżańskich, których w czasie wojny deportowano na Syberię. Była to starsza pani, bardzo
starannie ubrana, o nieznanych nam eleganckich manierach. Traktowała ona uczniów z
szacunkiem, co dopingowało nas do podobnego zachowania i zainteresowania wykładanym
przedmiotem. Inaczej było na lekcjach historii, zwłaszcza o dziejach współczesnych;
zainteresowanie było znikome. Raczej byliśmy hałaśliwie rozpasani a próby zastraszenia nas
przez kwalifikowaną panią pedagog nie przynosiły efektu. Wśród uczniów było dużo dzieci

Free download pdf