zesłańców: Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców – reprezentowali oni dobrze skład
narodowościowy polskich Kresów Wschodnich. Brakowało tylko Żydów, których wcześniej
wytępili Niemcy. Teraz administracja radziecka przerzedzała świeżo zdobyte Kresy z
nieprzychylnej nowym władzom ludności.
Ja dzieliłem pokój w internacie z dwoma Białorusinami i jednym Ukraińcem,
rozmawialiśmy oczywiście po rosyjsku.
Mniej więcej raz w miesiącu pokonywałem z plecakiem opisany wcześniej dystans
do domu. Plecak to za dużo powiedziane, bo skąd by się tam wziął. Był to zwykły worek, w
dolnych rogach którego umieszczało się najczęściej po jednym drobnym kartofelku, wokół
którego mocowało się sznurek lub cokolwiek, czym można było zawiązać potem górną część
worka zostawiając luz pod ramiona. W worku był zapas bielizny czystej do internatu lub
brudnej z internatu. To nie był oczywiście jedyny cel podróży. Kiedy wolnych dni było więcej,
na przykład w święto Rewolucji Październikowej, Nowy Rok lub podczas zimowych wakacji,
kuchnia w internacie była nieczynna a internat nieogrzewany, co przy tamtych mrozach
wykluczało przebywanie w internacie. Nie wspominam już o wewnętrznej potrzebie kontaktu
z rodziną. Tak więc przemierzaliśmy ten dystans początkowo we trójkę, bo tylko tyle osób
kontynuowało naukę z tego osiedla, gdzie przebywali rodzice. Moi współtowarzysze byli
sybirakami, podobno mieli polskie korzenie, ale po polsku już nie rozmawiali. Było mi z nimi
raźniej w czasie 4-5 godzinnego marszu, bo tyle przy dobrej pogodzie zajmowało pokonanie
odległości dzielącej od domu. Kiedy jednak sypnęło więcej śniegu i nogi zapadały się głęboko,
nie wystarczało dnia, aby dojść do celu i przychodziliśmy już po ciemku. O błądzeniu nie było
mowy, bo okolice poznaliśmy dobrze.
Zdarzyło się raz, kiedy byliśmy już w połowie drogi, że zerwała się nagle zawieja
śnieżna. Nogi zapadały się w śnieg coraz głębiej, musieliśmy zwolnić. Widoczność zmalała do
około 8 - 10 metrów, było mroźno i zaczynał się zmrok. Przechodziliśmy właśnie koło kilku
domków nad zamarzniętą o tej porze roku rzeką. Z jednego z domków wyszedł mieszkający
tam z rodziną mężczyzna. Widząc, że skręcamy w głąb lasu zawołał do nas i zaprosił do domu,
stanowczo odradzając dalszą drogę. Wstąpiliśmy do jego domu, gdzie kilka osób jadło kolację.
Poczęstowali nas czymś do jedzenia i przenocowali bezinteresownie. W czasie rozmowy
gospodarz nie mógł się nadziwić, że my tak już kolejny rok chodzimy do szkoły: „pewnie nie
zdajecie sobie sprawy, że narażacie życie, tak jak dzisiaj w mroźnej zawiei, a z nauki i tak nic
wielkiego nie będziecie mieli”. Rano pogoda się poprawiła i spokojnie doszliśmy do celu. Nie
brałem poważnie słów gościnnego gospodarza, ale dziś wiem, że miał on dużo racji. Nawet po
ukończeniu studiów absolwent w Związku Radzieckim zarabiał mniej, niż pracownik fizyczny,
a przy tym dostawał nakaz pracy w miejscu, gdzie nikt nie chciał pracować: na przykład za
kręgiem polarnym, w zacofanych republikach azjatyckich lub w innych najdalszych zakątkach
imperium. Co do zagrożenia życia, to jego opinia wydawała się przesadzona. Byłem młody (15
rok życia), pełen wiary w siebie i wyraźnie nie doceniałem potęgi tamtej przyrody i trudnego
do zniesienia klimatu. Po 6 latach pobytu czułem się prawie jak rdzenny sybirak, któremu się
jeszcze nie zdarzyło poczuć respektu w konfrontacji z przyrodą. Owszem, wielomiesięczne
mrozy o temperaturze od -20 do - 40 stopni stanowiły groźbę odmrożeń, znacznie jednak
krzysztof.styczynski
(krzysztof.styczynski)
#1