większą dla ojca i starszego rodzeństwa pracujących w tajdze. Natomiast dla mnie stanowiły
tylko przykry dyskomfort, bo większość czasu spędzałem w nagrzanych pomieszczeniach.
Czasami temperatura spadała jednak znacznie niżej i nawet proste, ale ciepłe tutejsze ubranie,
to jest czapka uszanka, kufajka, walonki, nie wystarczało. Doświadczyłem tego wkrótce aż
nadto dobitnie.
Zbliżał się Nowy Rok, była zimowa przerwa w zajęciach i zamierzałem odbyć jak
zwykle moją wędrówkę do domu. Otrzymałem jednak polecenie pracy społecznej w szkole
jeszcze przez 1-2 dni, chodziło między innymi o przygotowanie szkoły do noworocznych
uroczystości dla dorosłych i coś tam jeszcze. Nikogo nie obchodziło, że kuchnia była już pusta
a budynek internatu całkiem zimny - nikt tu już nie pracował. Z zimnem jakoś sobie poradziłem:
ściągnąłem koce z kilku łóżek i w nocy dało się wytrzymać. Gorzej było z jedzeniem a właściwie
z jego brakiem. Miałem wprawdzie trochę chleba i grylażowych cukierków nadziewanych
marmoladą, nazywanych „poduszeczkami” z uwagi na kształt tego cenionego przez nas
wyrobu. Poduszeczki skończyły mi się już pierwszego dnia przymusowego postu. Na drugi
dzień pozostał mi już tylko kawałek gliniastego czerstwego chleba, który w dodatku zamarzł
na kamień i zupełnie nie miałem już na niego ochoty. Szczęśliwie praca społeczna się skończyła
i nie było przeszkód, aby nareszcie zabierać się do domu. W dobrym nastroju opuściłem zimny
i pusty internat i wyruszyłem jak zwykle w dobrze znanym kierunku. Dzień był pogodny, śniegu
umiarkowanie dużo, nie było wiatru, ale był silny mróz. Łatwo pokonałem pierwszą przełęcz.
Próbowałem nawet przyśpieszyć i trochę zbiec ze wzgórza, ale się nie dało – pęd powietrza
mroził twarz, czułem ból zębów i całych szczęk – musiałem zwolnić. Na twarzy osiadał szron.
Żeby nie odmrozić nieosłoniętej twarzy ruszałem mięśniami, robiłem różne grymasy. Nie było
problemu z nogami, stopy owinięte ciepłymi onucami i ulokowane w grubych walonkach nie
sprawiały kłopotu. Tak walcząc z mrozem przeszedłem połowę dystansu, który miałem do
pokonania i zacząłem podchodzić pod kolejne wzgórze. Niespodziewanie dla mnie pojawił się
wówczas nowy problem. Czułem, że ogarnia mnie coraz większa słabość. Chciało mi się pić, o
jedzeniu nie myślałem, chociaż wyraźnie żal mi było tego zamarzniętego kawałka chleba, który
zostawiłem w internacie. Próbowałem trochę śniegu roztopić w ustach, ale nie zaspokajało to
pragnienia, raczej wywoływało lekkie mdłości. Szedłem dalej wiedząc, że muszę na tym się
skupić przez najbliższe 2 godziny, jeżeli uda mi się utrzymać dotychczasowe tempo marszu. Z
tym było coraz trudniej. Do ogólnego osłabienia doszły zawroty głowy. Rozpiął mi się dolny
guzik od kufajki. Kiedy próbowałem go zapiąć, okazało się, że zmarznięte ręce nie są w stanie
tego wykonać, palce ledwo się ruszały. Mróz wciskał się pod kufajkę. Słabość i zawroty głowy
były coraz większe. Bałem się, że mogę upaść twarzą w śnieg i nie byłem pewien, czy uda mi
się podnieść. Musiałem chwilę odpocząć. Usiadłem na śniegu opierając się o najbliższe drzewo,
żebym mógł potem łatwiej wstać. Chwila wytchnienia zrobiła mi dobrze. Ruszyłem znowu w
drogę. Udało mi się przejść 2, może 3 kilometry i znowu narastało wyczerpanie, słabość, jakiej
nigdy wcześniej nie doświadczałem, i ta niepewność z równowagą. Jak zdobyć trochę sił? Nie
miałem nic do jedzenia, a nawet gdybym coś miał, to chyba nie byłbym już w stanie po to
sięgnąć. Zmarznięte ręce odmawiały posłuszeństwa. Pozostawało tylko jeszcze raz odpocząć.
Usiadłem na śniegu jak poprzednio oparty o drzewo. Początkowo myśli nie były wesołe:
krzysztof.styczynski
(krzysztof.styczynski)
#1