przeciwnym kierunku. Starali się jak najszybciej oddalić od swojej maszerującej grupy
rekrutów.
Brat bardzo niechętnie wspominał swoje przeżycia podczas pieszej ucieczki z Siedlec
do Niemenczyna. Tylko tyle się dowiedziałem od niego, że posiadali ze Stefanem starą mapę i
wytyczyli trasę Siedlce – Siemiatycze – Hajnówka – Wołkowyszki – Szczuczyn – Lida – Oszmiana
- Niemenczyn. Droga, którą mieli pieszo pokonać, wynosiła w linii prostej ponad 370
kilometrów. Całą tę odległość pokonali pieszo i przeważnie w nocy, ponieważ w dzień obawiali
się patroli żandarmerii wojskowej. Prawdopodobnie i żandarmeria wojskowa, i policja były
powiadomione o ich ucieczce z jednostki. Był już październik i noce były chłodne. Bali się palić
ognisk i postanowili, że w dzień będą odpoczywać, a w nocy iść zaplanowaną trasą. Brat
opowiadał, że podstawowym pożywieniem były ziemniaki pieczone w czasie dnia na ognisku.
Czasami zachodzili do stojących na uboczu domów, prosząc o garnuszek mleka. W dzień
odpoczywali w odludnych miejscach, zagrzebani w kopcach siana lub słomy, w nocy zaś szli w
pobliżu dróg wzdłuż planowanej trasy. Gwiazda Polarna wskazywała im właściwy kierunek w
bezchmurne noce. Najbardziej niebezpiecznymi odcinkami trasy były przeprawy przez większe
rzeki, takie jak Bug i Niemen. Mosty były szczególnie pilnie strzeżone przez posterunki
wojskowe, osobom z nich korzystającym skrupulatnie sprawdzano dokumenty tożsamości.
Brat z kolegą nie mieli żadnych dokumentów i byli młodzi. Musieli szukać płycizn i brodów żeby
przejść lub przepłynąć na drugą stronę. Tak jak opowiadał Wojtek, podczas próby przedostania
się na drugą stronę rzeki Niemen, mało brakowało, żeby się utopił. W pobliżu miejscowości
Wołkowysk, brat pożegnał się z kolegą Stefanem. Dalszą drogę do Niemenczyna szedł już sam.
Niechętnie wracał do tych wspomnień, a szczególnie do samowolnego opuszczenia szeregów
Armii Czerwonej i powrotu do domu.
Rozumiem go doskonale – pokonać ponad 400 kilometrów w 3 tygodnie, pieszo w
nocy po leśnych drogach i jeszcze w stresie. Gdyby został zatrzymany przez patrol wojskowy,
groziłby mu sąd wojskowy i rozstrzelanie. Człowiek niechętnie wspomina czas, kiedy zewsząd
groziło zdemaskowanie i w konsekwencji śmierć. Brat nie chciał wracać do koszmaru tamtych
dni. Nawet po 55 latach nigdy nie chciał odwiedzić stron rodzinnych, pomimo że kilkakrotnie
mu to proponowano.
Obecnie dezercję brata bez wątpliwości należy uznać za czyn bohaterski i
patriotyczny. Za czasów PRL ten wyczyn mógłby być oceniany bardzo negatywnie. Wojtek do
końca swego życia trzymał w tajemnicy wydarzenia z końca wojny. Nawet rodzeństwu
niechętnie o tym opowiadał.
W listopadzie 1944 roku brat szczęśliwie dotarł do domu w Niemenczynie. Stan
fizyczny i psychiczny kwalifikował go do natychmiastowego leczenia szpitalnego. Pamiętam,
że kiedy nasza matka go zobaczyła, to zaczęła płakać i lamentować, co ci wstrętni bolszewicy
zrobili z jej synem? Ojciec uspokajał matkę, a my, młodsze rodzeństwo, patrzyliśmy na brata
dziwiąc się, jak mógł w tak krótkim czasie zmienić się nie do poznania. Matka powiedziała nam,
żebyśmy poszli spać i że nie wolno nam nikomu mówić o powrocie Wojtka, ponieważ grozi to
rozstrzelaniem brata przez bolszewików. Wszyscy uznaliśmy, że będzie to nasza największa
tajemnica. Bardzo chcieliśmy wiedzieć, jakie brat miał przygody, gdy nie było go w domu, ale