Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

Czytaliśmy po kolei na głos urywki z książek, ale najbardziej to lubiliśmy deklamować wiersze.
Mieliśmy w domu cały zbiór wierszy Mickiewicza, Słowackiego i Władysława Kondratowicza –
Syrokomli.
Kiedyś podczas takiego naszego popisu, późnym wieczorem podsłuchiwał nas nasz
lokator – stary polski nauczyciel. Podobno stał pod drzwiami, nie wszedł, nie chcąc nam
przeszkadzać, ale nazajutrz opowiadał mamie w tajemnicy, jakie te mamy dzieci dobre, jak
patriotycznie wychowane. Mama była bardzo zadowolona z nas i od czasu do czasu zostawała
z nami wieczorem, żeby posłuchać, a także wziąć udział w deklamacji, bo znała na pamięć
bardzo dużo wierszy rosyjskich: Puszkina, Lermontowa i Niekrasowa. Odtąd mama już nigdy
nie krzyczała na nas, żebyśmy kładli się spać i nie wypalali nafty.
W Wigilię poszliśmy z Wojtkiem do lasu po choinkę. Była to cała wyprawa. Choinki
rosły aż za jeziorem, jakieś 3 kilometry od naszego domu. Wyruszyliśmy uzbrojeni; ja z łukiem
swojej roboty, Wojtek w kożuszku z toporem za pasem, udawaliśmy powstańców z 1863 roku,
po drodze nawalaliśmy się śnieżkami aż miło. Długo wybieraliśmy choinkę; jedna była za mała,
druga za rzadka, trzecia znowu nieładne miała gałęzie, aż wreszcie znaleźliśmy taką, jaką
chcieliśmy. Wróciliśmy do domu bez przygód, ale zmoczeni całkowicie, bo buciki były krótkie,
sznurowane, a śniegu po kolana, no i podczas siłowania się dobrze wytarzaliśmy się w śniegu.
Bardzo chciało się nam jeść, ale w Wigilię jadło się w naszym domu tylko jeden raz
i to tylko postne jedzenie, najczęściej gotowany groch z kwasem chlebowym. Mimo głodu
podniecanego zapachem przygotowywanych potraw wigilijnych cała nasza piątka zajęła się
ubieraniem choinki. Najpierw zamocowaliśmy ją na drewnianych krzyżakach, ustawiliśmy w
kącie i wszyscy zaczęliśmy ubierać: najpierw bombki, których nie było dużo, bo zawsze jakoś
tłukły się przy zawieszaniu, a dokupić już nie było gdzie, potem zabawki własnej roboty:
pajacyki z wydmuszek, aniołki, stajenki, różnokolorowe łańcuchy, czerwone rajskie jabłuszka i
cukierki, które staraliśmy się wieszać niewysoko, bo w czasie Świąt nie mogliśmy się oprzeć
pokusie. Koniecznie musiał też być Dziadek Mróz, no i duży w czerwonym płaszczu oklejonym
na brzegach białą taśmą i takąż czapką – Święty Mikołaj. Posadziliśmy go pod choinką, gdzie
rano w pierwszy dzień Świąt zawsze znajdowaliśmy obok niego prezenty. Ubierając choinkę
cały czas nadsłuchiwaliśmy, kiedy to mama zawoła:



  • Dzieci! Smażymy makówki, szybko chodźcie do pomocy!
    Wtedy wszyscy biegliśmy do kuchni; była to ostatnia potrawa przygotowywana na
    wigilię. Zwykle na stole stały dwie miski, jedna z tartym makiem wymieszanym z miodem,
    rodzynkami, orzechami, wanilią i innymi zapachami, druga z mielonymi zasmażanymi z cebulą
    grzybami. To nadzienie w czasie wojny oczywiście było uboższe, bo wielu produktów nie
    można było kupić. Mama wałkowała ciasto na cienki duży plaster, z którego wycinała szklanką
    kółka, Janka nakładała tarty mak, a my zaciskaliśmy końce robiąc z tego pierogi i odkładaliśmy
    do smażenia. Naturalnie po usmażeniu każdy z nas musiał spróbować prosto z patelni, więc
    pierwsze dwie patelnie szły na próbę i to było bardzo przyjemne, ale potem to już szybko
    napełniały się miski smażonymi makówkami i grzybówkami, i jak było wszystko gotowe,
    braliśmy się za przygotowanie stołu.

Free download pdf