Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

panowały rządy niemiecko-litewskie i wprowadzony przez nich okupacyjny terror. W Wilnie
został zastrzelony niemiecki oficer, mówiono, że to była litewska prowokacja. Niemcy
natychmiast aresztowali 10 wybitnych Polaków: profesorów, prawników, lekarzy - wszystkich
rozstrzelali na Ponarach. W kraju rósł opór przeciwko okupantom. Wszędzie zawiązywały się
organizacje konspiracyjne ZWZ. Niestety następowały też dekonspiracje. Wśród ludzi w
miasteczku narastała nienawiść zarówno w stosunku do Niemców, jak i Litwinów, którzy
współpracowali z Niemcami. Rozpracowania i aresztowania przeprowadzała policja litewska.
Rok 1942 był dla nas już dosyć ciężki. Ojciec miał coraz mniej zamówień na koła, w
domu zaczęła doskwierać bieda, przychodów nie było, a siedmioosobową rodzinę trzeba było
utrzymać. Ratunkiem była działka na Puczkałówkach, matki posag. Ojciec siał tam trochę żyta,
pszenicy i sadził kartofle, poza tym mieliśmy koło domu duży ogród. Pozwalało to na
utrzymanie paru świń, krowy i kozy. Kozę kupiliśmy tylko dlatego, że Litwini zapowiadali, że
naszą krowę zabiorą do Niemiec na mięso, a bez mleka przy tylu dzieciach matka nie
wyobrażała sobie życia, zresztą z tą kozą to najwięcej uciechy mieliśmy my – dzieci. Biegała za
nami do lasu, nigdy nie trzeba było w lesie jej pilnować, bo to ona nas pilnowała, była bardzo
uparta i psotna, jak jej się coś nie podobało, to bodła nas, kiedyś nie dopilnowaliśmy jej, to
zjadła ojcu pół grzędy posadzonego tytoniu, ojciec chciał ją bić, ale nie daliśmy.
W jesieni przyjechała do nas Lusia, nasza cioteczna siostra, była najstarszą córką
cioci Zosi, która zginęła podczas pierwszego niemieckiego bombardowania Niemenczyna.
Często przyjeżdżałem do nich latem na wakacje. Bardzo lubiłem ciocię Zosię i chyba ona mnie
też, bo zawsze prosiła mamę żeby pozwoliła mi jechać do nich na wieś, a ja nie czekałem na
zgodę, jak tylko usłyszałem, że o mnie mówią, to już siedziałem w bryczce i trzymałem w garści
lejce. Na ogół mama się zgadzała, po zebraniu moich niezbędnych rzeczy ciocia z koszem
pełnym zakupów wsiadała do powozu i oboje ruszaliśmy z kopyta na wieś, naturalnie ja nie
wypuszczałem lejc z rąk. To była frajda kierować koniem przez trzy kilometry, zresztą koń znał
dobrze drogę do domu, więc dużego kłopotu nie było, od czasu do czasu popędzałem go, aby
podbiegł kłusem. Po półgodzinnej jeździe polnymi drogami zajeżdżaliśmy pod dom. Był to
długi, niski, wiejski dom z małymi oknami, dach pokryty już nie słomą, lecz gontem z małą,
niewykończoną werandą. Podwórko długie od drogi aż do stodoły, w połowie stał dom, a po
drugiej stronie chlew i stajnia, za chlewem łąka podmokła, na której wiosną i latem po dużym
deszczu tworzyły się małe „stawiki”.
Ledwie zajechaliśmy, a przed domem witały już nas roześmiane dzieci cioci: Lusia,
Jadzia i Alinka, czasami wychodził też wujek, którego nazywaliśmy „dziadzią”, oraz starszy syn
Józio. Wszyscy ciekawi, co też ciocia kupiła w miasteczku oraz wszyscy witali mnie jak
dorosłego gościa, co mi się bardzo podobało. Po przywitaniu wszyscy szliśmy do domu, gdzie
ciocia zakupy wykładała na stół i wszyscy z zaciekawieniem patrzyli, co jest smacznego do
„połasowania”, a było zawsze coś dla każdego; obwarzanki, pierniki, cukierki, no i miejska
wędlina. My z Alinką zabieraliśmy szybko swój przydział i uciekaliśmy do drugiej połowy domu
szykowanej na wyższy standard, i choć ciągle jeszcze niewykończona, to już zamieszkana. Poza
sypialniami najciekawszą częścią domu była pracownia „dziadzi”. To był raj dla mnie. Na
dużych stołach pełno było różnych ciekawych rzeczy: zegarki, zegareczki, bransoletki od

Free download pdf