dźwiękiem janczarów i harmonii jechała z powrotem. Przed każdą wsią droga była zagrodzona
przez znajomych i trzeba było się wykupić. Dzieciom trzeba było dać cukierki, a dorosłych
poczęstować napitkiem alkoholowym. Jeżeli poczęstunek był sowity, to przepuszczano, a jeżeli
nie, to swatowie i drużbowie poczęstunek musieli powtórzyć. Po powrocie w drzwiach witano
młodych chlebem i solą oraz sypano owsem, ponoć miało to dać wszystkim szczęście.
Jednak nie wszystkim to szczęście było sądzone. Lusia w latem w 1939 roku urodziła
syna, a już we wrześniu jej męża zmobilizowano do wojska, poszedł na front, dostał się do
niewoli i do domu już nie wrócił.
Wiosną w 1943 skończyłem szóstą klasę i dalej Polacy nie mogli się już uczyć. Terror
litewsko - niemiecki nasilał się. W lasach pojawiły się polskie oddziały wojskowe. Z dumą
słuchaliśmy wieści o akcjach naszych partyzantów.
Jak zwykle latem, wieczorami przychodzili do nas sąsiedzi: pan Władysław
Mizieliński z żoną, pan Józef Ludkowski, czasami z żoną, no i codzienny gość pan Konstanty
Jarmołowicz, choć jeszcze nasz sąsiad, ale już z Malatyszek, od jego domu zaczynała się
miejscowość letniskowa Malatyszki. Czasami przychodził również pan Gaik, uciekinier z
centralnej Polski. Pan Gaik miał trzech synów, najstarszy Zbyszek był moim zaufanym kolegą.
Konstanty, zwany poufale „Kościuk”, przynosił zwykle ćwiarteczkę samogonu, mama
przygotowywała jakąś przekąskę i zaczynała się polityczna ocena sytuacji. Jak zwykle zaczynał
pan Mizieliński:
- Pani Styczyńska, coś się dzieje niedobrego, dzisiaj w nocy nie mogłem spać, w
powietrzu jakiś szum był, jakiś ruch, a te puszczyki ciągle hukały jakby ich ktoś straszył, coś się
dzieje niedobrego. - Władysław to ciągle ma szum w powietrzu, nie trzeba jeść przed spaniem, to nie
będzie szumu. Do frontu jeszcze daleko, bolszewiki jeszcze tak prędko nie przyjdą. Ale jak
przyjdą, to nie wiadomo co z nami będzie? Czy nie zaczną znowu wywozić? - Józefowa to zawsze tych bolszewików się boi, wypijmy po kieliszeczku mojej
kartoflanki, na odwagę. Bolszewicy już nie te, mówią, że już i Stalin do cerkwi chodzi, to po co
ma nas wywozić - odparł Konstanty. - Mojego ojca, matkę i brata z rodziną jednak wywieźli w lutym 1940 roku, ojca mróz
i zaraza już zabrała - nie żyje, a co im zrobił ten staruszek 67-letni? Tyle tylko, że przyjechał
odwiedzić syna, który był gajowym i miał to samo nazwisko – Ludkowski.
Józef Ludkowski otarł ukradkiem łzy, wychylił nalany kieliszek samogonu i zagryzając
kawałkiem chleba ciągnął: - I po co mu potrzebna była ta leśniczówka na końcu Polski? Mógł mieszkać tu pod
Wilnem, nikt by tu go nie ruszył. - Nie wiadomo – powiedziała.
- Jak zrobili z Litwy 16. Republikę, to swoje porządki od razu zaczęli wprowadzać, a
przecież ostatnie transporty z Wileńszczyzny pojechały jeszcze 20 czerwca 1941 roku.
Uciekając broń zostawili, oficerowie żony swoje zostawili, a zesłańców i więźniów wywieźli.
Mizieliński niespokojnie kręcąc głową zaprotestował: