Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

potem mówiłem już bez sensu. Pamiętam, jak przykładała mi rękę do czoła, zawołała
dyrektora i już dalej nic nie pamiętałem.
Przywieziono mnie do domu na stancję, oprzytomniałem w łóżku, był jakiś lekarz,
dawano mi piramidon na zbicie temperatury i miałem jak najszybciej jechać do domu. Po paru
dniach temperatura spadła do stanu podgorączkowego, więc wsiadłem na rower i pojechałem
do Niemenczyna, ale świadectwo już miałem. W domu położono mnie do łóżka, naturalnie od
razu przyszedł pan Możejko, posłuchał przez swoją trąbkę, zajrzał do gardła, opukał i
powiedział, że okres leczenia potrwa długo, być może nie jest to jeszcze gruźlica, ale jestem
na dobrej drodze do niej, a na to już lekarstwa nie ma, na razie jest to bronchit przez długi czas
nieleczony. Dostałem różne syropy do picia, piramidon do spędzania temperatury i chyba
aspirynę, niestety, antybiotyki jeszcze nie były u nas dostępne. Leczono więc sposobem
domowym, a więc herbata z malinami przed nocą. Efekt był taki, że budziłem się w nocy
całkowicie mokry, w dzień dostawałem surowe jajko rozbite ze śmietaną i cukrem (nie mogłem
już patrzeć na te jajka) i różne ziółka od kaszlu. Możejko przynosił zrobione przez siebie
mikstury, no i pomału zacząłem jeść rosołki gotowane na kurzym mięsie. Sporo tych kur
straciło przeze mnie życie. Mówiło się u nas, że chłop je rosół z kury tylko wtedy, kiedy jest
chory albo kura jest chora. No więc jadłem te rosoły. Leżałem sam w małym pokoiku w rogu
domu. Moim młodszym braciom nie wolno było odwiedzać mnie, aby się nie zarazili.
Opiekowała się mną tylko mama, a później Janka. Wszyscy bali się, że to może być gruźlica,
albo jak u nas mówili „galopujące suchoty”, a to było jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Jednak
mama przepędziła „kostuchę”, która siedziała po nocach z kosą w oknie mojego pokoju.
Powoli zacząłem więcej jeść, nabierać sił i wstawać z łóżka. Jedyne, co mi dolegało, to kaszel,
który nadal mnie męczył i wtedy pociłem się bardzo, a mikstury pana Możejki nie miały
działania natychmiastowego. Zacząłem wychodzić na dwór. Za domem od strony południowej
rodzice postawili fotel, a ja ubrany dosyć ciepło siadałem twarzą do słońca i patrzyłem w niebo.
Dopiero teraz poczułem piękno naszego świata. Wysoko błękit nieba po prostu urzekał, a myśli
tłoczyły się w głowie: a może lepiej było umrzeć i latać tam wysoko razem z jaskółkami,
szybować w przestrzeni, spoglądać na ziemię z pogardą, że tam ludzie zabijają się, walczą o
cudze dobro, chciwie grabią to, co inni wypracowali, zniewalają jedni drugich, a przecież i tak
wszyscy umrą i zostawią to, co nagromadzili, narabowali. Czy nie lepiej być takim wolnym
ptaszkiem? Ale czy jest on wolny? Latając w chmurach trzeba pilnować się, aby jakiś jastrząb
czy inny większy ptak nie upolował małego ptaszka sobie na śniadanie. Jest to straszna śmierć
za życia być rozdartym w szponach drapieżnika. Szum lasu sosnowego, śpiew ptaków i cykady
koników polnych zlewały się w jakieś nowe otoczenie, gdzieś przenosiły mnie w całkiem inny
świat: bezpieczny, szczęśliwy, bez chorób, bez nieszczęść, w świat w którym jest pełno miłości,
w świat w którym nie ma wojen, nie ma zawiści, nie ma nienawiści, rozpływałem się w
szczęściu... Wtem głośne kra... kra.. kra.. obudziło mnie z moich marzeń. A jednak to jest
rzeczywistość. Czarny kruk usiadł na kominie i krakał, krakał, krakał, budząc mnie do
rzeczywistości, a szkoda, tak fajnie było w tej krainie snu.

Free download pdf