Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

krótszym oddziały od piątej do siódmej. Szkołę nazwano imieniem Józefa Piłsudskiego,
wymawiane tu z szacunkiem. Postawiono ją przy ulicy Mickiewicza na ogromnym placu
przylegającym do wojskowego boiska sportowego i koszar KOP (Korpus Ochrony Pogranicza).
Z drugiej strony sosnowy las wrastał w teren szkoły. Widok był jak z obrazka. Szkołę
wybudowano częściowo w czynie społecznym, były wyznaczane tzw. „szarawarki”, to znaczy
każdy dorosły obywatel musiał określoną liczbę dni odpracować przy budowie, ale głównie
budowano ją z funduszy gminy.
Tuż za szkołą zaczynały się Malatyszki, letniskowa dzielnica miasteczka.
Ludzie mieszkający w miasteczku zajmowali się przede wszystkim usługami. Handel
prawie cały był w rękach żydowskich Po obu stronach ulicy Legionowej wabiły klientów
wystawy oraz duże szyldy: „Artykuły bławatne”, „Sklep spożywczy”, „Artykuły metalowe”,
„Piekarnia”, „Pracownia stelmacka”, „Apteka”, „Buty”, „Pracownia szewska”, „Pracownia
krawiecka”, „Kowal”. Aż dziwne, że w tak małym miasteczku tyle konkurencyjnych sklepików
i pracowni mogło się utrzymać. W dni targowe nie tylko szyldy ale i właściciele przed sklepami
zachęcali klientów: „Zajdź pan do mnie, nu, zajdź pan do mnie, zobacz pan tylko, nie musisz
pan od razu kupować; aj waj jak pani wyładniała, a ja mam piękny materiał dla pani na suknię,
jak pani w nim ładnie, nu, zajdź pani przymierz”. Ludzie znali się po imieniu, zarówno z
miasteczka, jak i z okolicznych wsi. Wszyscy wiedzieli, że najtaniej kupią buty, sandały na
„słoninie” u Sołymki, on da na kredyt i nie oszuka, łańcuchy, kłódki, łopaty u Bekensztejna, ten
na kredyt nie sprzeda, ale towar pewny; u Kagana w sklepie dostaną wszystko, bo Owsiej,
który żyje z Icykową (wdową po bracie Icyku) i na kredyt da, i pieniądze pożyczy w pilnej
potrzebie. Jak już się zrobi zakupy, to można zajść na róg do Lipczykowej na piwo i śledzia,
nigdy miejsca tam nie zabraknie, chociaż w czwartki po udanych targach, kiedy sprzedający i
kupujący piją „litkup”, bywa ciasno i gwarno. Wśród właścicieli sklepów niewielu było
Polaków, ale za to byli to obywatele szanowani, na przykład pan Zarzycki, który miał duży sklep
towarów kolonialnych w centrum miasteczka, pan Kieraszewicz, który prowadził piekarnię i
sprzedaż pieczywa, czy też pan Gudrewicz, który prowadził masarnię i sprzedaż wędlin.
Drugą grupą szanowanych obywateli byli rzemieślnicy. Oni na bieżąco pokrywali
zapotrzebowanie na usługi zarówno mieszkańców miasteczka, jak i pobliskich wsi. Byli to
kołodzieje, stolarze, kowale, dekarze, garbnicy szewcy, krawcy, masarnicy itp. Wśród
rzemieślników również toczyła się konkurencja, bo np. pracowni stelmackich było 3,
krawieckich 4, każdy z nich miał wyrobioną markę i swoją klientelę, a jak się udało odbić
koledze klienta, to się cieszył.
Kołodzieje, stolarze i inni rzemieślnicy nadmiar towaru dwa razy do roku, 29 czerwca
oraz 4 marca, mieli szansę sprzedać na bazarze w Wilnie. Były to tradycyjne targi, „Kaziuki” i
„Pietruki”, jako że odbywały się w dniu ich patronów. Już parę dni przed targami ciągnęły do
Wilna wozy załadowane drewnianymi kołami, obodami do kół, za nimi jechały drabiniaste
wozy z dębowymi beczkami do kiszenia kapusty i ogórków, dalej dzieże różnej wielkości do
ciasta na chleb, wiadra drewniane, ceberki, cebrzyki, zabawki drewniane, konie na biegunach,
stosy kwiatów z drewna, świętych figurek, glinianych gwiżdżących kogucików i duże kosze z
obwarzankami; te najlepsze były ze Smorgoń. Wszystko to gromadziło się na dużym placu

Free download pdf