Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

Pewnej nocy rozzłoszczony śledczy kazał zamknąć mnie do karceru. Była to mała
cela o wklęśniętych ścianach, wysoko umieszczonym małym oknie, z cementową podłogą, a
na środku wmurowany był żelazny bufor od wagonu kolejowego. Podobno latem wlewano
tam wodę. Ponieważ była to zima, a na dworze temperatura wynosiła poniżej -15 stopni
Celsjusza, wody tam nie wlano, bo chyba by zamarzła. Zazwyczaj zmykali tam więźniów tylko
w koszuli, w kalesonach i butach. Mnie zamknięto całkiem nagiego. Biegałem po tym cemencie
1,5 m x 1,5 m jak wariat. Krzyczałem: „Faszyści! Bandyci!”. Kląłem, jak tylko umiałem, ale nikt
nic sobie z tego nie robił; tylko od czasu do czasu w okienko postukał nadzieraciel krzycząc
„Potisze, a to prodołżym karcer i dolsze budisz sidiet’” czyli „Ciszej, bo przedłużymy ci karcer”.
Po paru godzinach dali mi moje wojskowe spodnie do butów, koszulę i buty z cholewami.
Miałem do butów ciepłe bajowe onuce. Szczęściem w tym nieszczęściu było dla mnie to, że
rano wyprałem kalesony pod kranem i teraz byłem tylko w spodniach bez kalesonów, musieli
więc dać mi moje ciepłe spodnie. Onuce powiązałem i zrobiłem z nich podkoszulkę. To trochę
pomogło wytrzymać zimno. Głodu nie czułem, chociaż dostawałem tylko 200 gram chleba i
wodę, a na trzeci dzień miskę ciepłej bałandy – zupy. Pięć dni siedziałem. Po wyjściu chciałem
tylko spać. Organizm ludzki jest bardzo wytrzymały. Stres ochronił mnie od choroby; nie
miałem po tej zimnej kuracji ani przeziębienia, ani kaszlu, ani nawet bólu gardła. W wolnych
chwilach graliśmy w domino. Zrobiliśmy je z chleba z dodatkiem popiołu od papierosów –
czarne, a oczka z pasty do zębów, którą przysłano w paczce. Tak samo zrobiliśmy szachy,
różańce. Z zasady nie zabraniano nam się modlić ani grać w szachy, chyba że szachy były
bardzo ładne i nadzieraciel chciał je mieć dla siebie. Wówczas odbierał je nam pod pretekstem,
że w szachy grać nie można. Wieczorami urządzaliśmy weszobojnie czyli zabijanie wszy, bo
były prawdziwą plagą. Do łaźni nas nie prowadzono, czystej bielizny nie dawano. Każdy prał
swoją pod kranem podczas porannej piętnastominutowej toalety. Głód, stres i brud były
wspaniałą pożywką dla wszy. Gnieździły się przeważnie przy szwach na koszuli, przy
kołnierzyku, przy rękawach, a w ogóle to sobie bezkarnie wędrowały po całej bieliźnie.
Wieczorem siadaliśmy przy stole, bo tam było najjaśniej, biliśmy je na paznokciach
jednocześnie zakładając się, kto więcej zabije. Te czerwone obżarte naszą krwią – to
komunistki, te duże, chude, z krzyżem na plecach – to krzyżaki, więc biliśmy je chętnie.
Paznokcie były krwawe, liczyliśmy dokładnie. Kto najwięcej zabił ten, w nagrodę dostawał
„skręta”. Bicie wszy nie na długo pomagało. Pleniły się jak zaraza i piły naszą krew. Tam dopiero
dowiedziałem się, że wesz pleni się u ludzi zabiedzonych, niedomytych, głodnych lub
schorowanych i wtedy nie ma siły na wyplenienie tego paskudztwa.
Z naszej celi tylko Litwini dostawali paczki od rodzin. Dzielili się z nami sucharami,
jakie dostawali, czasami kawałeczkiem słoniny lub tytoniem. Ja zacząłem dostawać paczki z
domu dopiero po miesiącu. Wcześniej, mimo że rodzice mnie poszukiwali, nie poinformowano
ich, że zostałem aresztowany. Po otrzymaniu paczki mogłem napisać kartkę z prośbą o
przysłanie mi ciepłej bielizny, tytoniu, czy też czegoś do jedzenia. Próbowałem trochę palić w
więzieniu, ale widząc jak inni moi towarzysze z celi męczą się z braku tytoniu, poprosiłem
rodziców, żeby mi trochę przysłali. Chyba bym dzisiaj tego nie zrobił, ale wtedy swoich
współtowarzyszy niedoli traktowałem jak najbliższych. Rodzice przysłali swojemu

Free download pdf