szesnastoletniemu synowi do więzienia tytoń, sądzili, że wykorzystuję go jako towar
wymienny, a ja zacząłem palić. Kłopoty były z zapałkami. Poradzili nam sąsiedzi przez ścianę z
sąsiedniej celi -. mieli więcej doświadczenia. Trzeba było wyciągnąć trochę waty z kufajki, z
ciepłej poszewki bądź z bandaża, następnie zrobić z niego zraz nelsoński przesypując popiołem
z papierosa, a jeżeli jeszcze popiołu nie było, można zebrać ze ściany wapno, ale lepsze wyniki
dawał popiół. Tak skręcony „zraz” kładło się na podłogę i butem długo wałkowało aż
temperatura się podniosła w wałku i wata zaczęła się tlić. Wtedy przypalaliśmy skręta i po kolei
paliliśmy go, zaciągając się po kilka razy. Pewnego razu wepchnięto do naszej celi do naszej
celi chłopaka z Rzeszy (koło Wilna), okazało się, że on był również z naszej organizacji, było
nam raźniej, nazywał się Tadeusz Kołaszewski. Po wielu latach dowiedziałem się, że nie
wytrzymał łagrów i zmarł w obozie w Incie. W międzyczasie wstrzymano mi paczki z domu,
jako karę za utrzymywanie kontaktu z więźniami z innych cel, ktoś doniósł, bo nigdy mnie nie
złapano. Śledztwo trwało do przełomu kwietnia i maja 1948 roku. Aż kiedyś karmuszka
otworzyła się ze szczękiem żelaznej zasuwy. W okienku pokazała się głowa strażnika, który
zasyczał: „Na literę s”, odpowiedziałem głośno – „Styczyński Ryszard”.
- Zabieraj się z rzeczami.
Szybko zbierałem swoje rzeczy; bieliznę, sweter, ręcznik i resztki jedzenia, rzeczy
które matka wcześniej przyniosła w paczce do więzienia. Pożegnałem się ze współwięźniami i
wyszedłem na korytarz. Tu czekali na mnie enkawudziści i poprowadzili korytarzami do drzwi
wyjściowych. Bezpośrednio w drzwiach stał już czornyj woron. W samochodzie było z
dziesięciu więźniów, a za przegrodą kilku sołdatów uzbrojonych w karabiny z nałożonymi
rosyjskimi bagnetami, tzw. sztykami. Zawieziono nas do jednego z największych więzień w
Europie – na Łukiszki, gdzie mieliśmy czekać na sąd. Przed rozprowadzeniem nas do cel
wszystkich zaprowadzono do łaźni. Ucieszyliśmy się, że nareszcie będziemy mogli porządnie
się umyć. Najpierw musieliśmy oddać całe ubranie i bieliznę do odwszawienia. Odbywało się
ono w małym pomieszczeniu, w którym rozwieszano bieliznę i ubranie, a następnie ogrzewano
do bardzo wysokiej temperatury, przy której ginęły wszy i inne plugastwa. Nam obsługa łaźni
goliła włosy we wszystkich intymnych częściach ciała, smarowano je jakąś śmierdzącą mazią,
podobno przeciw mendoweszkom. Dopiero po sanitarnej obróbce ciała wpuszczono nas do
łaźni. Z rozkoszą weszliśmy pod prysznic, nareszcie można było dobrze się umyć. Oprócz
prysznica były jeszcze szajki , czyli cebrzyki, jak prysznice nie działały lub było ich za mało,
można było do cebrzyka nalać wody i myć się w nim, a potem wylać wodę na głowę – opłukać
się. Po umyciu się dostaliśmy z prożarki nasze ubrania, jeszcze gorące, i rozprowadzono nas
do różnych cel. Ja trafiłem do takiej, w której siedziało osiem osób, a podobno była
dostosowana dla jednej osoby. Tłok był bardzo duży. Spaliśmy i pod narami i na narach. W celi
była duchota niesamowita, twarze nasze wyglądały jak z wosku. Ulga była tylko w tym, że w
nocy nie brano już nas na przesłuchania. Czekaliśmy na godzinę 11, bo wtedy wychodziliśmy
na spacer. Małe murowane klitki z wysokimi ścianami umożliwiały tylko chodzenie w koło,
gęsiego. Ale powietrze było świeże - oddychaliśmy pełną piersią. Od czasu do czasu mogliśmy
porozumiewać się z więźniami z innego bloku z górnych pięter przy pomocy alfabetu
palcowego. Jedna z klatek spacerowych była przerobiona z katowni. Do ściany były jeszcze