Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

łukiszczanym (od dzielnicy Łukiszki). Sam targ różnorodnością towarów nie ustępował
bazarom bliskowschodnim typu „suk”. Targi o cenę trwały od rana do wieczora, a i pilnować
się trzeba było, bo doliniarze mieli pełne ręce roboty.
Trzecią grupę mieszkańców tworzyli chłoporobotnicy. Byli to przeważnie chłopi
małorolni ( od 1 do 2 ha ziemi), którzy uprawiali swoją rolę, a także brali w „arendę” ziemię
bogatszych rzemieślników, uprawiając ją za połowę plonów. Dorabiali również (przeważnie
zimą) jako najemni robotnicy z koniem; wywózka drzewa z lasu, budowa drogi i inne dorywcze
prace, bez stałego zatrudnienia. Przemysł w miasteczku nie istniał, a Wilno było za daleko. Do
Wilna 2 razy dziennie jeździł autobus, z którego korzystali ludzie miejscowi.
Tak jak w typowo kresowym miasteczku, mieszkańcy stanowili mieszaninę
narodowości; największą grupą byli Polacy, potem Żydzi, trochę tzw. burłaków - podobno
jeszcze za cara osadzono ich tutaj na ziemi powstańców polskich i litewskich - i pojedyncze
rodziny Tatarów i Litwinów. Wszyscy żyli w zgodzie, a nawet w przyjaźni, kultywując swoje
zwyczaje i wyznając swoją wiarę. Naturalnym obrazkiem były modły Żydów w jarmułkach i
białych chałatach w bożnicy, basowe śpiewy diaków w cerkwi, a na Boże Ciało procesja
katolików przez całe miasteczko. Każda z tych narodowości miała swój cmentarz, świątynię i
swoje święta, a świąt było dużo. Wszyscy obchodzili święta katolickie – państwowe, a
dodatkowo każdy swoje. Mieliśmy z tego uciechę, bo wymiana wypieków między
zaprzyjaźnionymi rodzinami była zwyczajem, jedliśmy więc smakołyki w święta nasze i
rosyjskie (2 tygodnie później), a macę w święta żydowskie.
Katolickie święta w naszej rodzinie obchodzono zawsze bardzo uroczyście. W każdą
niedzielę matka wstawała wcześnie rano jak co dzień, przygotowywała śniadanie w piecu,
czasami pomagał matce któryś z ojca uczniów. Ojciec prowadził pracownię stelmacką i zawsze
było ich paru, kilku czeladników i dzieci pięcioro. Do jedzenia siadali wszyscy przy dużym
prostokątnym stole: ojciec, mama i „czeladź”. Na śniadanie w niedzielę najczęściej były bliny
z „pomoczką”, inaczej placki z mąki gryczanej bądź też z żytniej na rozczynie (zakwasie)
chlebowym, maczane do tłuszczu ze skwarkami. Dla nas był to przysmak, a dla matki mitręga
z przygotowaniem dla całej „czeladzi” tylu placków. Po śniadaniu ojciec długo się szykował:
czyszczenie butów (musiały lśnić jak lusterko), odświętne ubrania, golenie, mycie, a jak już był
gotów, to zawsze denerwował się, że mama nie może zdążyć ze sprzątaniem i ubieraniem się.
Oboje chodzili na sumę na godzinę 11, my nie mogliśmy wytrzymać tak długiej mszy, więc
chodziliśmy na 9, tym bardziej, że na tę samą porę chodziło też wojsko, a my musieliśmy iść
razem z wojskiem, bo było na co popatrzeć. Już o godzinie 8.30 słychać było tarabany orkiestry
wojskowej, która na czele kompanii żołnierzy K OP maszerowała do kościoła. Wybiegaliśmy
wówczas z domu na spotkanie z wojskiem, aby razem wejść do kościoła. Nasz KOP był naszą
chlubą, te piękne zielone mundury, okrągłe czapki z daszkami okutymi i błyszczące karabiny
robiły na nas wrażenie siły i pewności, każdy z chłopców im zazdrościł, bo też chciałby być
takim żołnierzem – obrońcą granic Polski. Dla nas to byli bohaterowie, którzy wywalczyli
niepodległość Kraju. Zarówno w domu, jak i w szkole wychowywano nas w kulcie Józefa
Piłsudskiego. Rodzice doskonale pamiętali niewolę pod zaborem Rosji, akcję Piłsudskiego pod
Bezdanami (6 km od Niemenczyna), przeżyli nadzieję na wyzwolenie w czasie I wojny

Free download pdf