Słowa, które rzucają cień

(MateuszZeniuk) #1

Niekiedy wstawałem z łóżka, brałem do ręki zimny kubek kawy, która niedopita czekała
swojego kresu na blacie obok przedmiotów osobistych – srebrnego zegarka i telefonu komórkowe-
go i podchodziłem do okna, czekając na blady brzask, rozpuszczony w powietrzu powolny świt,
który zanosił się gęstym dymem chmur, i który znamionowały pierwsze pojazdy ślizgające się po
skrzyżowaniu. Odpalałem papierosa i wydmuchiwałem dym w szczelinę odchylonego okna.
Wszystkie obrazy ulatywały nagle i uświadamiałem sobie ponownie, że to tylko ja. Spoglądałem na
gęsto zasłane korony drzew, które ciemnym szumem o powłoce dymu, który jaśniał w bladym po-
świcie zmęczonego księżyca, przypominały marmurową magmę samotni. Niby stara, poszarpana
sieć rybacka rozkołysana nocnym tchnieniem. Wypuściłem z ust dym, który kryształową szarością
rozlał się na tafli okna, tworząc pryzmat odbicia zasłanych jedna przy drugiej koron drzewnych.


Myślałem o tym pejzażu, który od wielu lat niezmienny wypełniał moje spojrzenie właśnie
w takich chwilach. Urywki egzystencji spalone widokiem z okna musiały tkwić gdzieś w podświa-
domości. Błądziłem myślami w miejsca docelowe. Docierałem do granic widzenia, które z okna po-
jedynczego istnienia malowało miejski, oddalony od zgiełku pejzaż. Wpasowałem się w ten widok
albo to doświadczenie widoku wypełniało mnie. Pomimo mojej woli tkwiłem w okowach lekkiej
zadumy. Nie lubiłem tego stanu, jakby miał dawać ułudę mojej zależności od chwili przypadkowej.


Następnego dnia powtarzałem swoje rutynowe czynności. Nie odwiedził mnie żaden znajo-
my i ja nikogo nie odwiedziłem. Myślałem o samotności, która z jednej strony była dla mnie cięża-
rem, a z drugiej zaś ratunkiem. Ceniłem sobie ten stan umysłu, który z dala od zewnętrznych bodź-
ców chłonie spokój. Nie chciałem nikogo słyszeć, ale chciałem słuchać. Jednak słuchać można tak-
że to, czego nie widać albo siebie, co też czyniłem. Nie chciałem odosobnić się, szczególnie, że pra-
gnąłem jakiejś zmiany, która mogła odbyć się zaledwie fragmentem, ale popychając koła zębate tej
mojej pojedynczej egzystencji.


Zastanawiałem się niekiedy, jak potoczą się moje przyszłe losy. Jak będę, a jak nigdy nie
będę wyglądał, albo czuł, za dziesięć lat. I nie o wygląd zewnętrzny w tym wszystkim się rozcho-
dziło. Miałem kilka niespełnionych marzeń i pasję do wieczornych spacerów, które chyba do moje-
go życia niewiele wnosiły, chociaż... pewnego razu natchnąłem się na małe stado rozwrzeszczanej
młodzieży. Krótko po skończeniu osiemnastego roku życia dzieciaki uwielbiały odgrywać role do-
rosłych, szczególnie w towarzyskim sensie. Zaraz przyczepiła się do mnie dziewczyna, która
wzniosła toast butelką wina i zaprosiła mnie do grona znajomych. Nie miałem co robić, a widok
rozbawionej młodzieży malował na mojej twarzy niewymuszony, zdystansowany uśmiech.


Rozmawiali na tematy, które dawno przestały mnie interesować. Jednakże ich widok, cały
ten zbieg okoliczności nadawał znajomego uczucia, podobnie jak znajomy okazuje się pomarańczo-

Free download pdf