podsunęła mu Ameliję. Prowadził ją przez podziemia
lubowskiego kościoła, a pajęczyny zastępowały
komputerowekable.Niełączyłyzesobążadnychurządzeń;
po prostu, zwisały z niskiego stropu. Role obślizgłych
pająków pełniłystrąconeipowielonedokuriozalnychilości
fragmenty DNA, choć gdy duchowny przyglądał im się
swoją podręczną lupą, nie dostrzegał jakichkolwiek
sekwencji aminokwasów, lecz zera i jedynki. Schodził z
Ameliją coraz niżej i niżej, aż zaczął się obawiać, czy nie
zaprowadzijejdopiekła.Cóż.
Zaprowadził ją doJanaKowalskiego-Meilensteina, któryw
podziemiach kościoła rozwinął swoją pracownię
architektoniczną. Był jednak niczym szalony naukowiec,
odziany w biały fartuch, w probówce usiłował dostrzec
pewną składową przepisu na monument, który przyniesie
musławępowszeczasy.
- I co ci po tym, że tu przyszłaś? Ale dziecinada! –
skwitował.
12 GODZINWCZEŚNIEJ
Jakim zaskoczeniem dla Jana Kowalskiego-
Meilensteina był rozładowany telefon sobotniego poranka,
w którym miał wrócićdo Lubowa! Ba, zdążyć doLubowa,
tojeszczezajrzeć na plebaniędoksiędzaNiedomy. Ledwo
otworzyłzaropiałe,ciemneoczka,ledwowyczułtelefonpod
swoją poduszką i zorientował się, że zapomniał podłączyć
go nocą do prądu. Podniósł się w sposób chaotyczny i
odsłonił okno jednym zgrabnym ruchem. Cztery czerwone
cyfry palące się na szczycie gmachu Politechniki
Poznańskiej wskazywały godzinę 10 : 23. Mętne światło
obudziłojegodwóchwspółlokatorów,aonzacząłbiegaćpo
pokoju akademika, potykając się o ubrania i butelki po
wodzie walające się po podłodze, w poszukiwaniu
spakowanej wcześniej walizki. Pochwycił ją, narzucił na
nagitułów obcisły,czarnygolf, nanogi–czarnespodnie, a
nastopy –eleganckie, skórzane buty. Nie goląc się ani nie