Bitterböse kasłał, w reakcji na zapach kadzidła. Florkowska
otworzyła drzwi i rozciągnęły się pod nią schody.
— Radzę ci oddychać teraz ustami.
Oczy mężczyzny momentalnie zaszły łzami.
— Ha! Ty to jednak jesteś podatny na sugestie – pani inżynier
nabrała powietrza w płuca. – Przecież tu wcale nie śmierdzi.
W istocie, pachniało tam niczym.
Bitterböse mlasnął z niesmakiem, jednak poszedł w ślady
swojej towarzyszki. Przemieszczali się w dół po stromych schodach,
które miejscami żłobiła woda kapiąca z sufitu. Odpadające ze ścian
warstwy tynku i kruszące się cegły tworzyły niezłe warunki życiowe
dla pająków.
Nagle pojawił się element tak bardzo niespójny z wyglądem
przejścia, kościoła, a nawet osady w Grodziszczku – drzwi, ciężkie,
metalowe, odblokowywane kodem.
— Odwróć się – rzekła stanowczo Florkowska.
„Na Pani rozkaz”, pomyślał Bitterböse, posłusznie go wykonując.
Poczuł, że czerpie z tego przyjemność.
— Voila. – kobieta otworzyła wrota w sposób wręcz filmowy,
rozpościerając za nimi obraz przypominający małą manufakturę
zatrudniającą niewielu, choć bardzo pracowitych ludzi. Każdy z
nich dbał o swoje stanowisko, jakby było jego drugim domem. Na
ową domową atmosferę wpływało zastosowanie ciepłych kolorów
na ścianach, ustawienie mebli z dębowej deski... Choć Bitterböse
poczuł na sobie wzrok jednej z kobiet – tlenionej blondyny na
wysokich obcasach, starej jednak i z surowością manifestowaną
przez każdy centymetr kwadratowy jej twarzy. Wzdrygnął się.
— I to ma być miejsce pracy?