pewności, czy rzeczywiście był sam, a nawet jeśli był, to jego stan nie był chyba aż tak
tragiczny, żeby pozbawiać go możliwości jakichkolwiek samodzielnych wyjść i
samodzielnego załatwiania spraw. Byłam ciekawa, jak reagowali na niego inni ludzie, a
zwłaszcza na jego status „Chorego na życzenie”. Chciałam zapytać go o to albo o coś innego,
ale stwierdziłam, że nie było już kontekstu. Poza tym, nie chciałam się do nikogo
przyczepiać. Zapytałam w końcu tylko ogólnie, jak dużo osób z naszej grupy było teraz na
spotkaniu. Wcześniej co chwilę widziałam przecież kogoś pojawiającego się na korytarzu,
teraz ten Adrian przyszedł z dworu, nie wiedziałam zatem, ilu osób mogłam się tam tak
naprawdę spodziewać.
- Dzisiaj są prawie wszyscy – powiedziała Gizela, podnosząc głowę znad książki. –
To świetny dzień na poznanie się, Olu. Z tego co wiem, oprócz was brakuje tylko jednej, góra
dwóch osób. Więc jeśli dołączycie niedługo, będziesz miała szansę poznać niemal
wszystkich... Jeśli oczywiście jesteś w stanie? Nie wiem jak reagujesz na duże grupy ludzi.
Niektórzy alergicy spotykali się początkowo tylko w małych grupkach. - Nie, nie ma problemu – odpowiedziałam, wiedząc, że jedyne co może mi się stać to
kolejne parę godzin bólów kręgosłupa i fizycznego wyczerpania.
Poza tym, nie byłam wcale pewna, czy w ogóle reaguję gorzej na grupy większe niż
mniejsze. Zwłaszcza za pierwszym razem. Ostatecznie, nie było to przecież sto osób, a
jedynie trzydzieści. Wiedziałam natomiast, że w większych grupach uwaga często
rozpraszała się bardziej na różne inne osoby, dlatego mogło to mieć swoje plusy.
Valeria podała mi w końcu talerz z zupą i zjadłam ją najszybciej, jak mogłam (to
znaczy, niezupełnie najszybciej, bo nie chciałam wyglądać, jakbym brała udział w jakichś
niewidzialnych wyścigach), wszyscy zdawali się bowiem na mnie czekać. Gizela wyszła w
międzyczasie, mówiąc, że będzie czekać na nas w sali, a Valeria i Adrian usiedli na
przeciwko mnie, rozmawiając o tym, jak Adrian nie mógł znaleźć w sklepie jakiejś lornetki.
Kiedy skończyłam jeść i powiedziałam, że wedle mnie możemy już iść, nie wydawali
się szczególnie rozentuzjazmowani i nie wiedziałam, czy woleli rzeczywiście iść na to
spotkanie czy raczej rozmawiać dalej przy stole. Skierowaliśmy się jednak ostatecznie do
znajdującej się na końcu korytarza sali i podchodząc do podwójnych drzwi poczułam
przechodzący mnie na wskroś lodowaty dreszcz i nagłe osłabienie, a serce zaczęło mi bić jak
oszalałe. Mimo zapewnień Gizeli co do ich bardzo sceptycznej postawy względem Plakietek
Personalnych oraz przyjaznego lub przynajmniej neutralne go zachowania Valerii i Adriana
wobec mnie, nie chciało mi się wierzyć, że nikt mógłby nie oburzyć się na mój widok.
Usiłowałam jednak zignorować te przejawy bezzasadnego w gruncie rzeczy lęku i
wkroczyłam za moimi towarzyszami do środka.
Sala była naprawdę duża, ale ludzi w środku również było dużo, więc poza
ustawionymi w okrąg krzesłami pozostawało już niewiele miejsca. Pod niektórymi ścianami
stały jednak jeszcze jakieś kanapy i fotele. Tak jak zostałam poinformowana, było nas ponoć
około trzydzieści osób, i to bez przewodniczących. Wydawało mi się, że byłam w stanie
odróżnić ich od reszty, bo ich krzesła znajdowały się w trochę większym odstępie od innych,
a pomiędzy nimi siedziała Gizela. Nie byłam jednak pewna, czy dobrze ich rozpoznałam, bo
ostatecznie było tu trochę starszych ludzi – to znaczy raczej nie emerytów, ale niektórzy
mogli mieć około czterdziestki i (na szczęście) nie wszyscy wyglądali jak typowi pacjenci, z