odezwała się jednak, zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć nad złagodzoną wersją tego
niewątpliwie kontrowersyjnego i prowokacyjnego zapytania.
- Ja myślę, Olu, że to jest niezmiernie ważne dla nas, alergików, przezwyciężać swoje
obawy i podejmować konkretne działania. Bez tego sama uniemożliwiasz sobie jakąkolwiek
poprawę funkcjonowania. - Poza tym nikt nie obliguje cię przecież do spędzenia tutaj reszty życia – wtrąciła
Sabina, która chyba myślała, że jest to dla mnie jakaś przełomowa wiadomość. Klara
natomiast zaczęła mówić coś o tym, że jeśli powiedziało się „a”, to należy powiedzieć też
„b”, ale nie usłyszałam jej dokładnie, bo ludzie zaczęli rozmawiać między sobą i zrobiło się
małe zamieszanie.
W końcu zabrał głos Serafin, oświadczając, że nie ma sensu mnie do niczego
przekonywać (co zabrzmiało mniej więcej tak, jakby mówił: „Ola jest zbyt głupia, żeby
cokolwiek zrozumieć”) i że w takim razie pokój Williama (czy może raczej Willa, jak de
facto wszyscy go nazywali) może zająć ktoś inny. W końcu stanęło na tym, że zajmie go
Sonia, która, śmiejąc się co chwilę, tak jakby opowiadała właśnie jakąś niezwykle
kompromitującą historię, powiedziała: „Mi co prawda mieszka się dobrze z moją rodziną...
Ale tu przynajmniej będę mogła być z wami, prawda? I cieszę się, że będę mogła mieszkać z
Sheilą w jednym budynku, i w ogóle... To naprawdę nic takiego!”.
Byłam zadowolona, że moi towarzysze przestali namawiać mnie do zamieszkania z
nimi, ale prawda jest taka, że był to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy słyszałam od nich, że
nie staram się dostatecznie walczyć ze swoją alergią i angażować się w pełni w działania i
oferty stowarzyszenia. Słyszałam to wielokrotnie na spotkaniach mojej grupy, gdzie najlepiej
było widać nie tylko moje zachowanie, ale również moją frekwencję. Być może już po
miesiącu, a na pewno po dwóch, zaczęłam opuszczać coraz więcej zajęć i nie pojawiałam się
już praktycznie na żadnych zajęciach dodatkowych, które choć oficjalnie były „dodatkowe”,
były również uznawane za świetną okazją do integracji (przynajmniej według większości
członków stowarzyszenia, a zwłaszcza przewodniczących). Okazji natomiast nie należy
przepuszczać. Chyba, że jest się Deborah, dla której przepuszczanie rozmaitych okazji jest
głównym problemem życiowym i, z tego co słyszałam, jej nieobecność nie robi już na nikim
wrażenia. Albo Iloną lub Robertem, których rzadką frekwencję byłam w stanie spostrzec już
na podstawie samych spotkań ogólnych i strzępów jakichś rozmów.
Próbowałam pocieszyć się faktem, że nie byłam jedyną osobą oskarżoną o brak
zaangażowania, jako że podobne zarzuty kierowano również do Felixa i Violetty (choć chyba
z trochę mniejszym natężeniem). Nie było to jednak w istocie jakoś szczególnie pocieszające,
bo oni sami traktowali mnie prawie cały czas jak powietrze, a kiedy już któreś z nich na mnie
spojrzało, zwłaszcza Felix, wyglądał, jakby chciał mnie zabić. A przynajmniej, jakby nie
popierał wcale żadnego z moich zachowań. Wiedziałam oczywiście, że nie była to prawda, a
w każdym razie niezupełnie, bo z naszych rozmów wynikało, że to oni chyba najczęściej
mieli podobne poglądy do moich. Nie potrafiłam też przypomnieć sobie sytuacji, w której
wyraziliby się o mnie w sposób sugerujący jednoznaczne potępienie, czego niestety nie
mogłam powiedzieć o niektórych osobach, jak chociażby o Samuelu, Liamie czy nawet z
pozoru wiecznie zażenowanej Sheili.
Choć dysonans pomiędzy tym, jak rozumieli mnie ludzie a jak ja sama siebie
rozumiałam był widoczny na mojej Plakietce i w moim codziennym życiu doskonale, byłam