doprowadzam się do tak złego stanu i że wykorzystuję moje domniemane choroby tylko po
to, by wzbudzać w ludziach litość. Kiedy pokazałam mu mój bilecik identyfikacyjny, trochę
się uspokoił, ale kiedy chciałam wejść do gabinetu lekarskiego przed nim (wydawało mi się,
że czekał on do innego gabinetu), zaczął krzyczeć, że status alergika niepospolitego jest
jakimś zdeprawowanym wymysłem i korupcyjnym oszustwem i dopiero, kiedy
interweniowała pielęgniarka, mówiąc, że wyrażanie swoich opinii politycznych w taki sposób
jest niedozwolone, uspokoił się na dobre.
- Nawet prawdziwych? – zapytał jeszcze z niedowierzaniem.
- Niestety, nawet prawdziwych – potwierdziła pielęgniarka z autentycznym żalem w
głosie. – Zna pan zasady. Członkostwo w stowarzyszeniu to ciągły kompromis.
Kiedy natomiast pewnego razu przechadzałam się jakimś opustoszałym korytarzem w
głębinach naszej siedziby (tym razem sama), jakaś kobieta będąca może w wieku Gizeli,
która wyszła zza zakrętu, idąc prosto na mnie, zatrzymała się nagle, stając przede mną z
rękami na biodrach i zagradzając mi przejście, i zapytała głosem bezwzględnym i
opresyjnym: - A co ty tutaj robisz, młoda kobieto?! Nie waż się ruszyć!
- Dzień dobry, przepraszam, ja jestem w okresie próbnym.
- Identyfikacja?! – kobieta wyciągnęła rękę zamaszystym ruchem. Podałam jej mój
bilecik. Po chwili kobieta prychnęła. - I co, już szpiegujesz?
- Ja nic nie szpieguję – odpowiedziałam.
- Do twojej wiadomości, dziewczyno, jestem z Bezpiecznej Przyszłości i dobrze
wiem, co kombinujesz. Obiecuję ci, i całej waszej zgrai, że wasze dni w tej siedzibie są już
policzone.
Na szczęście po rzuceniu mi kolejnego wściekłego spojrzenia, kobieta odeszła,
zostawiając mnie w niemym paraliżu.
Od tego czasu rzadko zaglądałam do części siedziby, do których nie miałam powodu
chodzić. Przemieszczałam się prawie tylko w konkretnych celach, bądź też opuszczałam
strefę zabudowań, chodząc po górach i polanach rozpościerających się wokół nas. Nie
spotykałam tam często innych ludzi. A nawet kiedy kogoś spotkałam, zwykle mijaliśmy się,
nie odzywając się do siebie, a nawet nie patrząc na siebie, i szliśmy dalej, każdy w swoim
kierunku. Dwa czy trzy razy zdarzyło mi się spotkać jakiegoś innego alergika niepospolitego,
którego rozpoznałam po czerwonej etykiecie i przynajmniej dwa razy była to osoba, którą
niewątpliwie znałam.
Pewnego razu, kiedy wędrowałam po górach z Cornelem, spotkaliśmy Dianę.
Dziewczyna szybko przyłączyła się do nas i chociaż pytała co jakieś dziesięć minut, czy na
pewno nam nie przeszkadza, zdołaliśmy dojść razem na jeden z nieformalnych „punktów
widokowych”, wyznaczonych przez nas samych.
Uwielbiałam wybierać się na „punkty widokowe”, znajdujące się na naszych górach,
o zachodzie słońca. Uwielbiałam siedzieć na skalnych formach, wybierając najwygodniejsze
miejsca i oglądać stamtąd zdumiewającą panoramę skąpanych w ostatnich promieniach
słońca tarasów, równin, pagórków i otaczających nas zewsząd olbrzymich formacji skalnych.
Z niektórych miejsc mogłam zauważyć również koryto pobliskiej rzeki wijącej się pomiędzy
górami. Z żadnego punktu nie widziałam jednak żadnych śladów cywilizacji. Wydawało mi