tumanykurzu,przezotwarteoknowkradałsięmiejskizgiełk
i przyjemny zapach spalin, a ja klęczałam na zapyziałym
dywanieiprzeglądałamtearchiwazotwartągębą.Robiłam
to w pośpiechu, wolałam, by ciotka mnie na tym nie
przyłapała, choć gdyby tak się nawet stało – nie byłaby to
wielkatragedia. W tamtym momencie, chciałam zwyczajnie
uniknąć niewygodnych pytań. Potem poukładałam
pospiesznieto, corozrzuciłamwokółsiebie.Antoninanawet
się nie zorientowała, że ktoś cokolwiek tam ruszał. Jestem
tego pewna. Ona nie zauważyłaby nawet, jakby ktoś nam
połowęmuzeumobrabował.
Amelijaspakowałakilkanaścielosowychteczekdoplecaka,
uprzedniozdmuchując z nich fałdękurzu. Wymknęła się z
pokoiku. Zakluczyła go. Podrzuciła dyskretnie kluczyk i
zostawiła muzeum historii jej rodziny za plecami. Przez
chwilęnawet myślała, czyudaćsię do jejstarej, ukochanej
fabryki oranżady. Jakby znów zapomniała o tym, w jak
niebezpiecznej okolicy owy budynek się znajduje. To tam
ludziełamiąsobieręce...nogi...gubiąrzeczy...alboktośje
imkradnie...Niewiadomokiedyktośstamtądniewróci.
Dziwne, że postąpiłatak odpowiedzialnie, nie zapuszczając
się tam samotnie. Pomyślała, że nawet, skoro istnieje 1
procent szans, że stanie mi się tam coś na tyle złego, co
uniemożliwiłobyjejdomowąanalizęarchiwów–niebędzie
ryzykować.
Udałasię nawiadukt. Tamniczłegonie mogłojejsięstać,
ponieważ tamtejszym chodnikiem non stop chodzą ludzie.
Stanęła na samym szczycie i spojrzała w dół. Miała pod
sobą dwa pasma torów kolejowych, i cudowne lipy
zasadzone przez jej prapraprzodków (a dowody na rzeczy
takie, jak ich liście, były wystawione w gablocie
uszkodzonej przez Małgorzatę Kowalską-Meilenstein).
Pomniki jakby na kształt tych topoli za oknem janowego
domu.PoswojejlewejstronieAmelijamiaławieżęciśnień,
apoprawej–drogęwkierunkuZłotejWektorowej.