niegasnącą ekscytacją obowiązków. Myślałam nad nimi i myślałam, przetwarzając je w
głowie bez konkretnego celu i usiłując na próżno odciąć się od rzeczywistości, wkraczając z
ulgą w krainę snu. Zasnęłam w końcu prawdopodobnie dopiero około północy i udało mi się
nie obudzić się do wczesnego ranka (co oczywiście dla mnie i tak nie było wcale
wystarczającą dawką odpoczynku).
Kolejnego dnia, nie czując się szczególnie wypoczęta, ale motywowana bezwzględnie
przez adrenalinę, kontynuowałam swoje przygotowania i o godzinie szesnastej byłam gotowa
do opuszczenia mieszkania. Teraz czekała mnie jeszcze podróż trzema autobusami na
Moczary i dojście paru kroków do ustalonej ulicy. Otuchy dodawała mi myśl, że może to być
już moja ostatnia podróż autobusem w tym mieście, moja ostatnia przeprawa przez przestrzeń
publiczną jako obywatelka z przyczepioną do ubrania Plakietką Personalną. Podróż
pierwszymi dwoma autobusami zdecydowanie nie była wygodna i miałam okazję usłyszeć
chyba kilkanaście razy, że zawadzam przejście swoją wielką walizką bądź też, ewentualnie,
że robię zbyt dużo rabanu, przemieszczając się z nią w tę i z powrotem.
W ostatnim autobusie było natomiast nadzwyczaj pusto. Może dlatego, że weszłam
do niego ponad dwadzieścia minut przed odjazdem. Podmiejskie autobusy nie jeździły tak
często. Zajęłam jedno z wolnych miejsc (oczywiście podwójnych), siadając przy oknie i
stawiając walizkę przy sąsiednim krześle. Jak zwykle miałam naiwną nadzieję, że niewiele
mniej pusto pozostanie aż do mojego przystanku. Po dziesięciu minutach do środka weszły
może trzy nowe osoby i moja nadzieja kontynuowała swoje istnienie. Wkrótce jednak pewien
pan, młody emeryt, podszedł do mnie z naganą wyrysowaną na twarzy i zapytał:
- A pani to co? Z jakiej racji pani tu usiadła?
Poczułam automatycznie przygniatający mnie ciężar winy. - A dlaczego nie? Coś nie tak? – odpowiedziałam, starając się brzmieć racjonalnie i, o
ile było to w tej sytuacji możliwe, pokornie. Albo przynajmniej nie zuchwale. - Pani sobie ze mnie żarty robi? Zajmuje pani dwa krzesła. I to jeszcze krzesła
uprzywilejowane! - Uprzywilejowane? – zdziwiłam się. Z tego co wiedziałam, w autobusach,
przynajmniej takich jak ten, nie istniał podział na miejsca uprzywilejowane i
nieuprzywilejowane. A poza tym, jeśli w pobliżu nie było wielu uprzywilejowanych osób (a
na razie nie widziałam wokół siebie żadnej), teoretycznie można było zajmować
uprzywilejowane pozycje bez formalnego uprawnienia. Kiedy jednak zakomunikowałam
wzburzonemu obywatelowi swoje rozmyślania, głosem eksponującym niepewność i
gotowość do ustępstw, odpowiedział: - Ale pani nie może mieć po prostu tak dobrze. Pani jest młodą, zdrową osobą z
haniebną Plakietką i musi się pani nauczyć szacunku! Nieważne, że nie ma
uprzywilejowanych... Ja jestem uprzywilejowany względem pani – dodał po chwili, stukając
w swoją Plakietkę, na której bynajmniej wcale nie było charakterystycznego, oślepiającego
napisu. – Jestem od pani o wiele starszy, a pani siedzi tu sobie przede mną jak jakaś królowa!
Jak zwykle nie potrafiąc znaleźć odpowiedniego rozwiązania, wstałam i zapytałam,
czy mam się gdzieś przesiąść. Mężczyzna zawołał na to oburzony, że nie mam prawa
wymagać od niego dawania mi poleceń i instrukcji i że sama powinnam wiedzieć, co mam
robić.