- No widzisz, Józefowa, niby walczą razem przeciw Niemcom, a jak mogą, to razem
z Niemcami walczą przeciwko nam, tak samo jak w 1939 roku. Wczoraj przyjechał ze Starej
Wilejki stryj i tak opowiadał:
„Od wiosny tego roku 1943 działał tam (Stara Wilejka, Narocz, Świr, Puszcza
Nalibodzka) oddział AK „Kmicica”. W tych okolicach stacjonowała również partyzantka
radziecka pod dowództwem Fiodora Markowa. Markow, przedwojenny komunista, mieszkał
w tych okolicach i znali się z „Kmicicem” - chodzili do tej samej szkoły. Teraz dowodząc
oddziałami partyzanckimi, polskim i radzieckim, współpracowali ze sobą. Wspólnie atakowali
posterunki milicji niemieckiej, a także konwoje z dostawami dla wojska niemieckiego.
Aż tu niedawno, znaczy się w sierpniu, pojechali nasi do tych Ruskich na naradę i
wiesz, Józefowa, co ci Ruscy zrobili? Znienacka rozbroili i tak jak w Katyniu zastrzelili
bezbronnych, strzelając do związanych z naganów w tył głowy. Podobno 80 osób tak
zastrzelili”. - Józef, czy to możliwe? Toż to zbrodnia!
- Widzisz, Józefowa, jacy przyjaciele mogą nas oswobodzić.
- Toż ja mówiłam dawno, że to zaraza. Czerwona zaraza oswobodzi nas od czarnej
zarazy, ale żeby tak podstępnie strzelać do swoich kolegów? Nie do pomyślenia. - Mówił stryj, że przy jakimś Ruskim znaleziono pismo podobno od samego Stalina
i w tym piśmie napisano, żeby polskich akowców rozbrajać, a jak nie będą się dawali, to
rozstrzeliwać. - Ot, tobie i masz ruskich przyjaciół. Pozabierają nam wszystko i wywiozą na Sybir....
Obok wieści złych, o niepewnej przyszłości, życie codzienne przynosiło coraz większą
nadzieję, że wojna jednak skończy się szybko, a naszych partyzantów na wsi i w lasach było
coraz więcej. Cieszyliśmy się bardzo, kiedy pod koniec 1943 roku doszła do nas wiadomość, że
nasi partyzanci zajęli miasteczko Turgiele i Taboryszki i tam już była Polska, ani Niemcy, ani
Litwini nie próbowali odbić ich do końca okupacji.
Święta Bożego Narodzenia były biedne u nas, ojciec roboty nie miał, żyliśmy z tego,
co wyrosło w naszym dużym ogrodzie, i na działce w Puczkałówkach. Wierzyliśmy, że w
Nowym Roku 1944 nastąpi koniec okupacji, koniec wojny – bardzo się pomyliliśmy.
W Niemenczynie powołano ochotniczą straż pożarną. W miasteczku przeważały
domy drewniane, gęsto zabudowane. Każdy pożar groził spaleniem się miasteczka, toteż
ludzie chętnie zapisywali się do straży. Jednocześnie remiza strażacka była prawdopodobnie
punktem kontaktowym organizacji konspiracyjnej w naszym miasteczku. Do straży należało
sporo młodzieży, która jeszcze nie została aresztowana, ale i nie wyszła do lasu. Mój brat
stryjeczny Heniek Styczyński również do niej należał i podczas jego dyżuru często
przychodziłem do remizy. Zbierała się tam młodzież i nie tylko, można było wiele dowiedzieć
się o sytuacji na świecie, o walkach AK, no i o sytuacji na Wileńszczyźnie. Ani Niemcy, którzy
przecież stacjonowali w Niemenczynie, ani policja litewska nie zaglądali do remizy. Była to
oficjalna polska straż pożarna. Należał do niej również przedwojenny harcmistrz polski,
Edward Wołudzki, bardzo fajny, wesoły młody człowiek. Dobrze go znali moi rodzice, jak
również mój brat stryjeczny Heniek. Mimo że był sporo starszy ode mnie, lubił gawędzić ze
krzysztof.styczynski
(krzysztof.styczynski)
#1