Styczyńscy - spod Wilna na Syberię

(krzysztof.styczynski) #1

nie może siadać, nie można im wychodzić, a on tylko chciał nam powiedzieć, żeby dzieci i
kobiety wyjechały gdzieś na wieś, bo chociaż nie mają zamiaru bronić się w Niemenczynie, ale
mogą ich bombardować, a gdyby niespodziewanie Rosjanie przedarli się, to może być również
strzelanina. Pożegnał się z nami i powiedział, że może się zobaczymy, bo on ma zamiar uciec
„pod Sużany”, ale szaaaaa.... i poszedł. Potem dowiedzieliśmy się, że wraz ze swoim ziomkiem
ze Śląska zabrali trochę broni i tejże nocy uciekli z Wehrmachtu do partyzantki.
Ja z ojcem i Wojtkiem zorganizowaliśmy furę, zabraliśmy najcenniejsze rzeczy,
posadziliśmy młodszych braci, Jankę i mamę na wóz, i jak poprzednio powieźliśmy do
Tuszczewli do stryja Sudenisa, a ojciec został pilnować domu. Stryj już był w swoim żywiole.
Ludzi z miasteczka zjechało się sporo. Stryj nikomu nie odmawiał schronienia, wszystkich
rozmieszczał; część w domu, część na dużej werandzie, a młodszych do stodoły na siano. Miał
piękną córkę, podlotka, którą adorował Wojtek, ja natomiast trzymałem się stryja, pomagałem
mu rozmieszczać ludzi. Wieczorem chciałem iść do ojca, bo został sam – byłoby mu weselej ze
mną, a jednocześnie myślałem, że może nasi ruszą i trzeba będzie iść, tak przecież mówił mój
dowódca Edek - „Chudy”. Dzień był upalny, koniec czerwca i rzeka Wilia blisko, można pokąpać
się. Moje wahania przerwała matka, mówiąc: „Ty, Rysiek, zostaniesz dzisiaj na noc tutaj, ojcu
nic się nie stanie, a jutro rano możesz do niego pójść. Byłem zadowolony, że matka
zadecydowała za mnie. Wypędziliśmy krowy do lasu, a sami do rzeki, Wilia w tym miejscu była
dosyć bystra, ale z łatwością przepływaliśmy na drugą stronę, gdzie rosło przy brzegu dużo lilii,
zbieraliśmy je dla dziewczyn. Dalej były bagna, jak się stanęło to, ziemia kołysała się pod
człowiekiem. Jak się darń pod nogą zarwała, to trzeba było się kłaść i prosić o pomoc, samemu
bardzo trudno było wyjść, a nawet można było w tym ruchomym bagnie utonąć. Często
wpadały tam krowy szukając pożywienia. Trzeba było wyciągać je sznurami.
Niepostrzeżenie zaczęło się ściemniać, choć słońce jeszcze nie zaszło. Szybko
wyszliśmy z wody, ledwieśmy się ubrali i pomogli kolegom spędzić krowy na miejsce, już
porywał się wiatr. Niebo wyglądało groźnie. Olbrzymia czerwona tarcza słońca schodziła z
zaczerwienionego firmamentu, tonęła gdzieś daleko za widnokręgiem. Na czerwone jak krew
niebo powoli nasuwały się olbrzymie czarne chmury, na których jakby trochę niżej przemykały
porwane szare obłoczki, goniąc zachodzące słońce i niosąc za sobą ciemność. Gdzieś w oddali
zagniewany Bóg huczał długo, przeciągle, jakby głazy kamienne od czasu do czasu strącał z
wysokiego nieba. Huk grzmotów czasami łączył się z hukiem zbliżającego się frontu, lecz był
on zupełnie inny. Huk daleko rozrywających się pocisków słychać było jako podwójne krótkie
uderzenia, natomiast grzmoty toczyły się po niebie od czasu do czasu oświetlane jasnością od
dalekiej błyskawicy. Robiło się coraz ciemniej. Nie zdążyliśmy zjeść kolacji, burza już przyszła
do nas. Najpierw wicher porywał wszystko, co spotkał po drodze i niósł wysoko, wpadł do lasu,
pozwalał wysokie dorodne sosny z korzeniami, wyrywał krzaki i toczył je przed sobą, wznosząc
tumany piasku aż do chmur, a potem w domu zrobiło się jasno od przelatującej po niebie
błyskawicy i słychać było natychmiastowy trzask piorunu rozbijającego wszystko po drodze do
gruntu. Za chwilę następna jasna smuga rozdzierała niebo, po niej trzask pioruna i tak jeden
po drugim przez pół godziny błysk - trzask, błysk - trzask, a potem jakby się chmury oberwały,
lunęło z nieba jak z cebra, nie krople, tylko strugi lały się na ziemię, zamieniając się w potoki

Free download pdf