Niezadowolony, udał się do miejsca przeznaczenia, nie
oglądając się wstecz, wszak od refleksji, to on miał cmentarz w
Warszawie. Tutaj, to on przyjechał do pracy.
I znów prychał, bo trzeba było iść pod górkę. Nawet nie
pamiętał chwil sprzed wielu lat, spędzonych tam z Babisią i
Zelotypią, jak na tyłku zjeżdżał ze wzniesień, nazywając je
wulkanami, a potem Zelotypia skrzyczała go za podarte spodnie i
kategorycznie zabroniła mu choćby wchodzenia tam, na wulkany,
aby znów go nie kusiło darcie spodni, lub, co gorsza, skóry. Być
może dlatego, po latach, tak niemiło mu się tam wracało.
Bilet umożliwiał również zwiedzanie muzeum pierwszych
Piastów. I choć jednopoziomowe, potrafiło zająć człowieka na
kilkadziesiąt minut. Ale nie Bitterbösa. Popatrzył na srebrniki,
jakieś odłamki dzwonu czy innego odlewu, parę mieczy i wyszedł.
Ptaki huczały w koronach kasztanowców, a na ławce
schowanej przez wzgórze i ścianę muzeum, siedziała kobieta, co nie
umknęło uwadze Bitterbösa – mogłaby być moją siostrą
bliźniaczką – pomyślał, gdy tylko zobaczył jej rude włosy, lecz
potem uznał, że – phi! Pewnie farbowane.
Zatrzymał się obok głazu i nawet nie zdążywszy przeczytać
wygrawerowanych na nim słów, rudowłosa, która niepostrzeżenie
przemieściła się ku niemu, podała mu rękę.
— Florkowska. Inżynier dusz na Uniwersytecie w
Grodziszczku. Pan, zapewne, Bitterböse z Warszawy?
Skinął głową. Dłoń mu się spociła, więc jej nie podał.
Gorączkował się, jak mówić do osoby, która wygląda na zbliżoną do
niego wiekiem, może nieznacznie starszą.
— Tak, to ja. Możesz mówić do mnie The River.