Kobieta i dwaj mężczyźni przedstawili się, podając jako pierwsze, że są ze
Stowarzyszenia Nieformalnego Cierpienia, mówiąc tak cicho, że ledwie ich usłyszałam,
chociaż stałam zaledwie jakiś metr za nimi. Okazało się, że przyjechali z Vindoru, jednego z
odleglejszych miast w naszym kraju, a kiedy zaczęli przedstawiać swoje imiona, Eric
otworzył jakiś dziennik i zaznaczył w nim coś, zerkając na Plakietki przybyszów. Zapytał ich
jeszcze, jak minęła im podróż i czy czegoś nie potrzebują, a upewniwszy się, że wszystko jest
w jak najlepszym porządku, zaproponował im, żeby poszli do piwnicy, bo na górze jest już
sporo ludzi i prawdopodobnie spędzą noc na dole. Powiedział, że jest tam już jakaś Katrina z
Robertem oraz Samuel (nie wiedziałam, czy to ten sam Samuel, którego poznałam na
poprzednim spotkaniu). Trzyosobowa grupka szybko się zgodziła i odwróciła się, żeby zejść
po schodach. Żaden z nich nie okazał szczególnego zdziwienia, widząc mnie twarzą w twarz.
Kobieta i jeden z mężczyzn w zasadzie w ogóle na mnie nie spojrzeli (chyba udało mi się
zatem zachować wystarczająco głośno, żeby zaznaczyć swoją obecność). Pan w kapeluszu
natomiast zdawał się wyglądać przez chwilę, jakby zobaczył ducha, po czym ominął mnie
szerokim łukiem, a ja poczułam się natychmiast tak zamrożona, że nawet nie zauważyłam,
kiedy przestałam oddychać.
- Tu jest winda! – zawołał Eric, wskazując na bok, zanim zaczęli schodzić po
schodach i trójka cofnęła się, idąc we wskazanym kierunku. Kobieta w czerwonych włosach
powiedziała po cichu coś w stylu „O, winda, fajnie, dzięki”, a ja zdałam sobie sprawę, że
sama dopiero teraz zauważyłam istnienie tej windy. Poprzednim razem byłam bowiem
skupiona wyłącznie na drodze schody-drzwi-schody. Ostatecznie jednak Sabina i Elena
musiały tu jakoś wjeżdżać na swoich wózkach, a w każdym razie wątpiłam, żeby
pokonywały w jakiś sposób prawie codziennie kilka kondygnacji schodów. Ja jednak nie
miałam zamiaru korzystać z niej przy najbliższej okazji, bo po pierwsze musiałabym
zapewne dzielić ją z jakimś innym człowiekiem i narażać się na niepotrzebne oskarżenia czy
inne nieprzyjemności (jazda ze znajomymi ze stowarzyszenia nie musiała wcale tego
zagrożenia eliminować), a po drugie wolałam przemieszczać się po schodach, bo to dawało
mi pewne poczucie sensu oraz siły, jako że mogłam rozbudzić się trochę z towarzyszącego
mi często otępienia i udowodnić, choćby sobie samej, że nie jest ze mną jeszcze tak zupełnie
źle. Czasami czułam się, jakbym wołała wtedy: „Hej, patrzcie, ze mną nie jest jeszcze tak
zupełnie źle! Umiem nawet wejść po schodach! A jeśli myśleliście, że jestem skazana na
porażkę, to się myliliście! Ha, ha!”. Wrażenie, że ludzie patrzą na mnie tak, jakbym
wypowiadała te słowa nie było wprawdzie ani trochę przyjemne, ale ostatecznie wolałam już
to niż reakcje na komunikat zdający się płynąć ode mnie z windy: „Hej, patrzcie, ze mną jest
już naprawdę tak źle, że nie jestem nawet w stanie wejść po schodach! Gdyby ktoś chciał
mnie teraz zniszczyć, będzie miał bardzo proste zadanie.”.
Trzyosobowa grupka prawdopodobnie nie myślała jednak w ten sposób i podeszła do
windy, a my z Erikiem wreszcie na siebie spojrzeliśmy. - I jak tam? – zapytał mnie. – Gizela powiedziała, że dzisiaj przyjdziesz.
- Tak, zgadza się – odpowiedziałam, starając się brzmieć wyraźnie. – Jest już dużo
osób?
Eric odwrócił się w tej chwili, patrząc przez moment do środka pomieszczenia, ale nie
tak, jakby sprawdzał, ile było tam osób, tylko tak, jakby raczej ktoś go zawołał i jakby
próbował zlokalizować teraz źródło tego głosu.