a potem mur, zwoje drutów kolczastych, a na murze wieżyczki ze strażnikami i karabinami
maszynowymi. Patrzyło się na to jak na inny świat, który bezpowrotnie minął. Chociaż zawsze
mieliśmy nadzieję, że będzie wojna i nas oswobodzą nasi żołnierze Andersa lub Anglicy, którzy
gwarantowali nienaruszalność naszych granic.
Jak się dowiedziałem rozmawiając przez ścianę przy pomocy alfabetu Morse’a,
siedział tam mąż mojej kuzynki Stefan Naruszewicz, u którego krucho było z paczkami, a ja w
tym czasie dostałem paczkę od stryja Aleksandra, więc chciałem mu przekazać trochę jedzenia.
Próbowałem przez strażnika, ale nie udało mi się. Zrobiliśmy więc sznur z kawałów materacy,
z porwanej bielizny, ze zdobytych kawałków sznurka, na końcu przymocowaliśmy torebkę, do
której wkładałem trochę jedzenia z paczki i huśtając wahadłowo przez okno umożliwiałem mu
schwytanie woreczka z jedzeniem. Po wielokrotnym powtórzeniu tej operacji mogłem mu
trochę pomóc. W tej celi siedziało kilku Polaków: dwóch starszych panów z AK, próbowali mi
uświadomić prawdę o przedwojennym życiu, o biedzie na wsi, o sprawiedliwości społecznej,
co dla mnie było zaskoczeniem, bo zawsze uważałem, że co było przed wojną, to było
najsprawiedliwsze i najlepsze. W celi siedziało dużo Litwinów, paru Rosjan, jeden Żyd, no i nas
kilku. Wszyscy po wyrokach. Czekaliśmy na transport do łagrów. Wieczorami próbowaliśmy
półgłosem śpiewać. Strażnicy nie czepiali się, jeżeli nie było to zbyt głośno. Reżym na naszym
piętrze, gdzie siedzieli więźniowie po wyrokach, był dużo lżejszy niż na dole. My śpiewaliśmy
najczęściej piosenki partyzanckie, ale też były inne piosenki: Litwini śpiewali po litewsku pieśni
patriotyczne, więzienne, smętne. Czasami śpiewaliśmy także starą zesłańczą piosenkę
„Brodiaga”.
W tym czasie w więzieniu na Łukiszkach więźniowie polityczni byli oddzieleni od
więźniów – pospolitych przestępców, którzy byli traktowani dużo łagodniej niż polityczni.
Obok nas była cela z małolatkami w wieku 10–15, lat sądzonymi przeważnie za kradzież,
dziećmi, które wychowywała ulica. Z nimi najwięcej kłopotów mieli strażnicy. Krzyki i klątwy w
języku rosyjskim przez cały dzień leciały z ich celi. Lekarz prawie codziennie przychodził do
nich; a to podcięcie żył kawałkiem szkła, a to połknięcie jakiegoś przedmiotu, a to wsadzenie
do nosa czegoś, co nie dawało się wyjąć. Nas lekarz odwiedzał raz w tygodniu.
W sierpniu czornyj woron („suka”) kursował często między więzieniem na
Łukiszkach a stacją kolejową w Wilnie. Wywożono osądzonych więźniów do łagrów. Pewnego
razu zabrano również mnie.
Na stacji załadowano nas do wagonu towarowego, dostosowanego do przewozu
więźniów: okienko małe, zakratowane, ale niezabite deskami, nary do spania wyglądały jak
piętrowa podłoga zajmująca chyba więcej niż połowę wagonu. Pomieściliśmy się bez wielkiego
tłoku, w porównaniu do tłoku w celach więziennych. Wieczorem syk spuszczanej pary z
lokomotywy i głośny gwizd towarzyszył nam długo, kiedy opuszczaliśmy Wilno. Przy
zakratowanym oknie tłoczyliśmy się żegnając, dla wielu na zawsze, nasze kochane miasto.
Jechaliśmy dosyć szybko, na drugi dzień w południe pociąg zatrzymał się w jakimś dużym
mieście. Udało nam się odczytać –„Moskwa – Biełaruskij Wokzał”, a więc dojechaliśmy do
Moskwy. Tu wypędzono nas z wagonu, dookoła obstawieni byliśmy uzbrojonymi
enkawudzistami, a na drodze czekała już „suka” bez okien. Załadowano nas na ścisk. Z
krzysztof.styczynski
(krzysztof.styczynski)
#1