jednak dość zaskoczona, że moim towarzyszom z oddziału tak trudno było zrozumieć moje
choroby. Byłam zaskoczona, że nie mogli zrozumieć, że ich nasilenie mogło doprowadzić
mnie nawet do rzekomego stanu śmiertelnego zagrożenia i że z ich powodu nie mogłam tak
po prostu zamieszkać sobie z nimi czy z kimkolwiek. Na spotkaniach ogólnych (a także na
spotkaniach mojej grupy) rozmawialiśmy bowiem głównie o problemach – trudno zresztą,
żeby było inaczej, skoro nasze stowarzyszenie zajmowało się cierpieniem, i to w dodatku
nieformalnym. Przynajmniej co tydzień słyszałam zatem na nowo, jak życie Eugeniusza i
Anniki sprowadza się do obmacywania przestrzeni i szukania przedmiotów, których i tak nie
mogą zobaczyć, życie Valerii sprowadza się do szukania okien i drzwi oraz ciągłego
otwierania ich, życie Sabiny, Eleny i w pewnym stopniu Adriana sprowadza się do zależności
i czekania, aż inni zrobią za nich coś, czego nie mogą zrobić sami, życie Rochelle sprowadza
się do szukania kranów z wodą i nieustannego zaopatrywania się w nią, życie Klausa
sprowadza się do braku sensu wszystkiego, czyli w pewnym sensie do niczego, życie Ilony i
Roberta sprowadza się głównie do spania i do przerw pomiędzy spaniem, podczas których
starają się zrobić coś, co nie jest spaniem, życie Deborah sprowadza się do robienia spisów i
planów oraz przeprowadzania niekończących się procesów decyzyjnych, a życie alergików –
przynajmniej niektórzy z nich odważyli się to przyznać – sprowadza się do uciekania przed
ludźmi. Jednocześnie jednak panowało powszechne przekonanie, że alergicy mogą i w
pewnym sensie powinni swoje nawyki zmieniać, a dołączenie do stowarzyszenia jest tylko
tego pierwszym krokiem.
Chociaż co najmniej dwa dni w tygodniu kończyliśmy zajęcia „obowiązkowe” o tej
samej godzinie i sporo osób z naszego oddziału wychodziło z budynku przychodni o tej
samej porze, zwykle wracałam do domu sama, idąc na przystanek wzdłuż ulicy Wzorcowej.
Wydawało mi się, że kilka innych osób szło zwykle w tym samym kierunku, ale z jakiegoś
powodu nikt raczej do mnie nie dołączał. Czasami tylko ktoś rzucał w moją stronę „Cześć”
przy wyjściu z przychodni, tak jakby mówił „No przecież wiem, że się znamy, ale uwierz mi,
Ola – to nie jest powód, żeby iść razem ulicą i narażać się na konflikty, wyroki i inne
nieprzyjemne sytuacje”. Od czasu do czasu szłam jednak na przystanek w towarzystwie
Deborah i sporadycznie Klausa bądź Ilony, ponieważ nasze autobusy odjeżdżały z tego
samego przystanku.
Pewnego dnia, kiedy szłam na przystanek razem z Deborah i Iloną, Deborah
zauważyła swój autobus, zanim zdążyłyśmy do niego podejść, i zaczęła biec w jego kierunku
z zawrotną prędkością, krzycząc nam tylko, że musi już lecieć, bo przyjechał jej autobus.
Ostatecznie nie zdążyła do niego wsiąść, ale wyglądało na to, że była co do tego bardzo
zdeterminowana, bo kiedy podeszłyśmy do niej, sapała z trudem. Zaskoczyło mnie zatem,
kiedy powiedziała:
- No, nareszcie odjechał!
- Jak to, nareszcie? – zapytałam, bo Ilona była zbyt zajęta ziewaniem. – Przecież
właśnie dlatego na niego nie zdążyłaś. - No, tak, ale skoro już miałam na niego nie zdążyć, to mógł chociaż odjechać
szybciej i nie musiałabym tak biec. - Przecież nie musiałaś. Miałaś chyba bardzo małe szanse, żeby na niego zdążyć.
Właściwie już odjeżdżał...