dołączenia do nas nowych osób, ale nie sądziłam, żeby ktoś z nich wykazał zainteresowanie
rozmową ze mną. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzały. Nawet tu. Co najwyżej, mogłam
dowiedzieć się przy odrobinie szczęścia, skąd przyjechali i jak funkcjonuje ich oddział. Z
niepokojem uświadomiłam sobie, że nie mogłam opuścić teraz swojego miejsca, bo to
wyglądałoby, jakbym miała coś przeciwko nowym ludziom. Siedziałam zatem dalej na
kanapie, czując rosnące napięcie, które towarzyszyło mi zawsze, kiedy jedna część mnie
chciała usilnie coś zrobić, a druga powstrzymywała ją przed tym równie usilnie. Poza tym,
jak zwykle nie mogłam się zdecydować, na kogo patrzeć. Bałam się, że na kogokolwiek
spojrzę, w moich oczach odmaluje się mój wewnętrzny stan, który raczej nie zachęcał nikogo
do przyjaznego nastawienia. Mężczyzna, który podszedł do nas jako pierwszy, rozwiązał
jednak chwilowo mój dylemat, bo sam wyciągnął do mnie rękę.
- Cześć. Marcel. Dużo jem.
Dużo jem? Dużojem? Czy to było jego nazwisko? W pierwszej chwili nie
wiedziałam, co o tym myśleć. Pewnie chciał sobie ze mnie jakoś sprytnie zażartować. Jako że
jednak nie miałam na to dowodu, podałam mu tylko rękę, starając się wyglądać neutralnie.
Po krótkim uściśnięciu rąk Marcel usiadł obok, kładąc swoją Plakietkę na stole, dzięki czemu
mogłam przekonać się szybko i dyskretnie, że Dużojem nie było jego nazwiskiem, bo
nazywał się – przynajmniej formalnie – Marcel Hudson. Marcel i jego towarzysze oznajmili,
że przybyli z Anderstonu. Nie byłam nigdy w Anderstonie, choć miasto to nie leżało wcale
szczególnie daleko od mojego, i niewiele o nim wiedziałam. Powracając do kwestii
przedstawienia się Marcela, po chwili miałam okazję usłyszeć, dlaczego przedstawił się w
taki sposób, bo ktoś inny, chyba Susana, również zwróciła na to uwagę. Tak jak mogłam się
domyślić, Marcel chciał po prostu od razu przedstawić swój problem, powód, dla którego
dołączył do stowarzyszenia, chorobę, której wynikiem lub po prostu jednym z objawów była
nadmierna ilość przyswajanego jedzenia. Rzeczywiście, siedząc na przeciwko niego przy
stole, mogłam się przekonać, że naprawdę dużo jadł, bo przez pół godziny robił to
praktycznie bez przerwy i pani Anastazja zaczynała się już martwić, że nie starczy nam
jedzenia.
Marcel powiedział, że taki sposób przedstawiania się był czymś normalnym w
oddziale w Anderstonie. Sposób prosty, zwięzły, a zarazem treściwy. Było przecież jasne, że
jeśli ktoś należał do Stowarzyszenia Nieformalnego Cierpienia, musiał mieć jakiś problem
lub przynajmniej być w bliskiej znajomości z kimś, kto miał jakiś problem.
Oprócz Marcela dosiedli się do nas jeszcze Beniamin i Rebecca, para wyglądająca na
około trzydzieści parę lat. Byli oni alergikami, do czego przyznali się na wstępie, zupełnie
tak jak Marcel („Beniamin, alergik” i „Rebecca, alergiczka”), i miałam wrażenie, jakby byli
parą, choć nie miałam co do tego żadnych formalnych dowodów. Być może byli po prostu
dobrymi przyjaciółmi albo wystarczyło, że oprócz Marcela nie znali tu nikogo więcej oprócz
siebie nawzajem. W każdym razie, komunikowali się ze sobą stosunkowo często, czasami
szpecąc sobie coś niemal do ucha, a do innych nie odzywali się prawie w ogóle.
Kiedy Casandra zapytała o ich historię – to znaczy, jak dołączyli do stowarzyszenia –
powiedzieli wprawdzie nieco więcej, ale przez większość czasu i tak słuchaliśmy tylko
Marcela, który szybko udowodnił, że jednoczesne jedzenie i mówienie nie było dla niego
żadnym wyzwaniem. Kiedy Rebecca patrzyła na nas (choć generalnie zdawała się unikać
kontaktu wzrokowego), co chwilę uśmiechała się lekko, tak jakby właśnie zauważyła coś lub